Wpis miał być wcześniej. Dużo wcześniej. Wiosna jednakowoż w końcu się odblokowała, nastała i namieszała nieco w mym wolnym czasie. Ale nie ma tego złego… Jest prezent na Dzień Dziecka.
Miało być o korpo-świecie i codziennej walce o widelec w porze obiadowej, poszukiwaniach małej łyżeczki do pomieszania kawy z cukrem lub cukru z kawą (w rytm kawałka “Kiedyś Cię znajdę” oczywiście) i tym podobnych przygodach.
“Miało być” oznacza, jak możecie się domyślić, że nie będzie. Nie dziś.
Dziś będzie o przyjaźni. Brzmi poważnie, a paradoksalnie inspiracją do tego wpisu stał się jeden z mych najbardziej radosnych wieczorów w roku 2017.
Zanim jednak meritum, euforyczne słowa i te klimaty – słowo wyjaśnienia.
Przyjaźnią jako słowem-określeniem relacji jeszcze kilka lat temu “szastałam” bardziej niż dziś. Nie żeby od razu na lewo, prawo, do góry
i w dół, ale łatwiej było mi kiedyś “wrzucić” kogoś mi bliskiego do tejże kategorii. Mądrość, która przyszła z wiekiem, lubi coraz bardziej i coraz częściej minimalizm w każdej postaci. Także w kategoryzowaniu ludzi jako przyjaciół. Dziś częściej usłyszycie ode mnie “kumpel(a)”, “znajomy(a)”, “kolega/koleżanka”, niż “przyjaciel”. Ale nie traćcie nadziei – kilka jednostek zostało. O jednym z gagatków, którzy należą do bandy “przyjaciół Hawrana”, będzie dziś mowa.
Pierwszy dzień czerwca jako data tego wpisu idealnym pomysłem jest, bowiem tekst to dziękczynny dla kogoś, kto sprawia od lat, że generuje się we mnie wewnętrzny “dzieciak”. A to umiejętność na wagę złota, a może i platyny nawet.
Wam jak zwykle podsuwam pomysł, żebyście w trakcie czytania pomyśleli o kimś takim w Waszym życiu. I jeśli jest – docenili.
Geneza poznania, czyli lekkie cofnięcie w czasie. Od tego zacząć wypada. Mamy rok 2008, sierpień konkretnie. Miejsce akcji: różowe kanapy (chciałoby się powiedzieć skórzane, ale nieładnie kłamać, więc powiem: pokryte skóropodobnym materiałem) w holu pewnego kina (dziwnym trafem wspomnianego już na tym blogu). Akcja – Rekrutacja. Czekam tupiąc nóżką, aż ktoś z rekrutujących po mnie przyjdzie, zanim zdążę, cała elegancka, nieco nie-elegancko przesiąknąć zapachem popcornu z pobliskiego (mniej więcej na 5 metrów) baru. Wtem, między jednym a drugim nóżki tupnięciem, podchodzi do mnie człowiek nietuzinkowy, sympatyczny, śmiało zagadujący (wiecie, z tych, co to się nie czają), z totalnym chaosem blond włosów na głowie i zapytowuje, czy ja też w ramach “procesu” tutaj, czy też może na film. Jak się okazało, że ja to też “proces”, w nanosekundzie nawiązała się więź. Ale nie taka, jak można byłoby w pierwszej chwili pomyśleć: “Oho – kontrkandydat, nie spoufalaj się! Nie pokazuj mocnych stron, poczekaj na konfrontację i wtedy karty na stół. Zniszcz go. To Ty musisz mieć tę pracę”. W naszym przypadku była to więź, którą można by raczej scharakteryzować słowami – połączenie sił, czytaj: jak wieloma informacjami na temat tego, co wiemy w temacie rekruterów możemy się wymienić w czasie, który mamy przed rozmową. Parafazując: jak w 10 minut zwiększyć swoje szanse na dostanie pracy poprzez informacyjny ping-pong. Powiem tak: zażarło. Zarówno w temacie zatrudnienia jak i więzi. Tej ostatniej trwającej po dziś dzień.
Zanim przejdę do wypunktowania skąd ta bohatera mojej opowieści wyjątkowość, jestem Wam winna (wszystko przez to słowo proces…) nazwanie naszego podmiotu lirycznego. Użyję do tego celu jego własnego, prywatnego, znanego zacnym ludziom na mieście pseudonimu. Zgodził się. Autoryzował. A więc, tadam tadaaaam -nasza postać to Starski (gwiazda +narty po angielsku, proste do zapamiętania, czyż nie?).
Wyjątkowość Starskiego w punktach (bo tak się łatwiej czyta, każdy to przyzna), czyli za co punkty dla naszego bohatera:
- za kreatywne zadania domowe. Ot choćby takie, gdy Wasz przyjaciel mówi Wam, że jego marzeniem jest otrzymać w prezencie dokładnie taką koszulę, jaką ma Armin van Buuren w teledysku do utworu “In and out of love” (w tym samym, gdzie towarzyszy mu wokalnie wspaniała Sharon den Adel), dzięki czemu oglądacie ów teledysk wiele razy, żeby wyłapać szczegóły wyglądu koszuli (a dodam, że Armin różne outfit-y w tym wideo ma, nie ma więc lekko). Powiem Wam, że na dłuższą metę jest to wydarzenie nie do wymazania z głowy. Jakby to kogoś zafrapowało, to na pewno w drugiej minucie i czterdziestej czwartej sekundzie jest ta właściwa koszula, to tak ef łaj aj.
A odbiegając nieco od tematu, to powiem Wam, że teledysk ten ma na dziś dzień kilka razy mniej odsłon niż jakiś tam gangnam stajl, czego zupełnie nie pojmuję. - za pomysłowość ogólną i sposób myślenia. Zobrazuję ten punkt opisem historii jaka rozegrała się w kraju naszych sąsiadów – Czechów. Jesteśmy w Pradze, spora ekipa. Po dniu pełnym wrażeń, głodni i zmęczeni, szukamy miejsca, w którym można by coś zjeść. Marzy nam się smażony ser, ale Praga zaskakuje nas tym, że w kilku knajpach pod rząd nie serwują tego rarytasu. Lądujemy więc…u “Chińczyka”(w Pradze!!!), który twierdzi, że może nam usmażyć hamburgery (!) i nawet będą “frytki do tego”. Kilka minut później okazuje się, że dla naszej 15-osobowej grupy hamburgerów nie wystarczy, więc na bułę załapuje się jedna (!) osoba, a reszta zapycha się frytkami kiepskiej jakości. W całym tym chaosie Starski zostawia w knajpie portfel. Po uświadomieniu sobie tego faktu wpada na “genialny” pomysł, że ja, jako, że mam mniej słowiańską, a bardziej wschodnią urodę wytłumaczę Chińczykowi “lepiej” po angielsku co się stało i czego szukamy. Tamtego dnia do banku swoich pseudonimów dodałam hasło “chiński zwiadowca”.
- za poświęcenie. Wszelakiej odmiany. Już samo poświęcenie czasu drugiej osobie jest dziś na wagę drogich surowców.
Bywały też w naszej wspólnej “karierze” poświęcenia bardziej wymierne. No bo wyobraźcie sobie czasy kilka lat temu, przed inwazją smartfonów. Czasy Nokii 3310, Sony Ericssonów, grania w Snake’a jako głównej rozrywki itp. Macie to? No więc w tych czasach biliśmy ze Starskim rekordy długości rozmowy przez telefon. Szło w godzinach, bez lipy. I nie było, że Skype, wideokonferencja, udogodnienia. Słuchawka przy uchu
i telefon podpięty do ładowarki (oczywiście nie Nokia, wytrzymująca 80 godzin bez ładowania). Jako posiadaczka kultowego modelu 3310 borykałam się tylko z problemem utrzymania telefonu w ręce przez kilka godzin. Starski musiał dokonywać większych poświęceń, bo Soniak potrzebował się po pierwszych 3 godzinach gadania ładować. Konieczność ładowania i rozmawiania w tym samym czasie sprawiała, że telefon się nagrzewał. Czy to przeszkodziło mojemu przyjacielowi w kontynuowaniu konwersacji? Nie-e. Znalazł on bowiem metodę na utrzymanie nagrzanego aparatu telefonicznego w dłoni – owinięcie go w skarpetkę. Czego się nie robi dla dobrego dialogu? - za dyskusję o rzeczach, o których śniło się nie tylko filozofom, ale też socjologom, filologom, prawnikom, lekarzom, itd. – ot choćby za dyskurs o dronach, które ważą więcej niż 5 kg, za tworzenie własnej genezy założenia pubu Przekręt na bazie nieistotnych malunków na ścianach, za konwersacje o człowieku Żabie, smutnej roladzie, która nie chce być zjedzona i wiele wiele innych.
- za futurystyczne plany. Na przykład wdrożenia aplikacji, która będzie zainstalowana “w człowieku” i będzie w jego mózgu filtrować mijanych na ulicy ludzi, na bazie konkretnie sprecyzowanych kategorii (wiecie, jak filtry w excelu) i podświetlać tych “fajnych” na zielono (podobieństwo koloru do wyglądu excela niezamierzone).
Dzięki temu oszczędzić będzie można sobie poznawania bliżej ludzi, wyposażonych w zespół cech, z którymi od startu nie do końca nam po drodze. Możemy oczywiście ze Starskim być beta testerami, jeśli ktoś to rzeczywiście wprowadzi na rynek światowy. Jest na piśmie.
Dodam w tym miejscu, że nie przypadkowo ludzie “na plus” będą podświetleni na zielono. Kiedyś kupowałam pewną koszulkę na prezent i Pan sprzedający powiedział mi: “doskonały wybór, wszystko zaczyna się od zielonego”. Nie wnikałam skąd u niego taka teza (choć miałam swoje podejrzenia i nie chodziło w nich o nic związanego z odzieżą)… - za setki zdarzeń, miejsc i wspomnień – za wyrywanie wypełnienia z foteli w Przekręcie i robienia z nich wąsów/ za testowanie wrocławskich knajp i załapywanie się na mega wydarzenia jak VIP otwarcie Klubogalerii Szajba (tak, byliśmy tam zanim to było modne!)/ za pokazanie mi międzygalaktycznych ławek w okolicach ulicy Powstańców Śląskich, gdzie nie siedzi się tak po prostu na zwykłej ławce, tylko jest się na Marsie, Wenus lub Merkurym/ za rozmienianie pieniędzy, dzięki któremu jedno ma superatę a drugie manko/ za próby łapania gołębia/ za hektolitry wypitych razem kaw/ za przekonanie mnie, że można żywić się tylko kanapkami z Fresh Pointa przez kilka miesięcy i radzić sobie całkiem nieźle na takiej diecie/ za delektowanie się słodyczami z automatu, jakby były dobrem wybitnie luksusowym/ za bycie rycerzem Jedi, który próbuje przejść z balkonu do pokoju przez wyjątkowo dobrze umytą szybę i prawie mu się to udaje/ za podpytywanie mnie jak w zasadzie rozmrozić lodówkę/ za dzielenie się wiedzą jak próbować odnaleźć “elektro”/ za robienie wieszaka na ścianie z rzutek / i za wiele wiele innych rzeczy.
- za podnoszenie na duchu, gdy jest taka potrzeba – no bo kto jak nie przyjaciel, w złym dla Ciebie dniu, gdy zadajesz durne pytania pod tytułem: ” czy ja jestem w ogóle spoko człowiekiem?”, “czy ja jestem mądra?”, czy ja nie jestem przypadkiem pasztetem?”, odpowie Ci: ” weź się nie wygłupiaj – pasztet to ja mam w lodówce, od dwóch miesięcy
i muszę go w końcu zjeść”.
I o to właśnie w tym wszystkim chodzi .Takich osób pod ręką Wam życzę.Starskiemu zaś życzę, żeby nigdy nie zabrakło mu mordoklejek Daim na stacji benzynowej, żeby sopcast się nie zacinał podczas oglądania meczów Arsenalu, żeby został kiedyś posiadaczem takiego basenu jak mają David Guetta i Akon w swoim wspólnym teledysku i żeby nie zabrakło nigdy “ciepłego goździka” z Szajby.A Wam, czytelnicy, wszystkiego najradośniejszego z okazji Dnia Dziecka!
p.s. @Starski: pamiętaj, zasady FIFO i LIFO są dobre dla barów w kinie.
W swojej lodówce możesz stosować się do mojej zasady FILO – first in/last off. Pasztety w puszce mają zazwyczaj długi termin ważności. Wytrzymałe sa, jak nie przymierzając Nokia 3310.
H.