“Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę, co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę”. (Wisława Szymborska, Urodziny)
Nie przesadzając ani trochę, przyznam się, że jest to mniej więcej dwudziesta wersja wstępu do tegoż wpisu, jaka powstała w mojej głowie.
I zarazem pierwsza w pełni przez tę samą głowę zaakceptowana. Pierwsza pasująca idealnie. Często to, co najbardziej wyjątkowe i właściwe pojawia się w naszym życiu zupełnie niespodziewanie. Tak też było z tym wierszem i dokładnie tym jego fragmentem. Odkopanym w zbiorach poezji, przy pakowaniu książek w kartony, przez totalny przypadek.
Muzyczne inspiracje, które pierwotnie były planowane jako “intro” do tego tekstu, musiały więc ustąpić miejsca naszej znakomitej poetce
i jednemu skromnemu, ale jakże pięknemu cytatowi. Nie będzie więc we wprowadzeniu o sceptycznym podejściu do dnia urodzin, jaki w 1991 prezentował zespół Blur w utworze Birthday. Ani o nie-życzliwych życzeniach propagowanych przez kapelę The Smiths w piosence “Unhappy birthday”. Nie ma więc na dziś dzień muzycznego patronatu tego posta.
Niezależnie jednak od tego, jaki soundtrack (lub jego brak) towarzyszy Wam (lub nie) przy czytaniu mojego słów potoku aktualnie, na pewno już podejrzewacie w kręgu jakiej tematyki może się obracać ten wpis.
Urodziny… Moje. Własne. Osobiste. Lipcowe. Któreś z kolei.
One właśnie stały się pretekstem do zrobienia w głowie i na piśmie swojego rodzaju małego bilansu i do o(d)powiedzenia sobie samej,
a zarazem opowiedzenia Wam, jak to jest u mnie “dorosłym być”. Tak na dziś, na teraz.
Postaram się nawet w tę skromną opowieść wprowadzić nić uporządkowania/chronologii.
Co było a nie jest…
… nie pisze się w rejestr. Tak mówi pewne przysłowie i niektórzy ludzie.
Ja jednak w rejestrze tego wpisu muszę zacząć od tego, co było.
Dawno. W dzieciństwie. Bo to niezwykle ciekawe jak perspektywa dorosłości się zmienia wraz z jej faktycznym nastaniem.
Tło:
Przełom lat 80-tych i 90-tych. Przyjaźnie zawiązywane w realu, a nie wirtualnie. Brak Internetu (dla tych, którzy gorączkowo próbują sobie przypomnieć, czy oni w ogóle żyli w takim świecie, z pełną odpowiedzialnością mogę potwierdzić – była taka era). Zamiast przesuwania palcem po ekranie tabletu dzieci z tamtych czasów potrafią przewracać kartki w prawdziwej książce (ponoć ta umiejętność zanika aktualnie) i nie głaszczą rodziców po twarzy jednym palcem, jakby dotykały ekranu telefonu. Karą dla tych młodych ludzi jest szlaban na wyjście na podwórko, a nie zmiana hasła do wi-fi. Płyty i kasety (taśmy magnetofonowe) się szanuje, a te ostatnie w razie potrzeby reanimuje nawet za pomocą ołówka. Gra się w gumę i zbiera karteczki, a nie rozbudowuje kolejne bazy w StarCrafcie. Macie już ten klimat?
Z perspektywy młodszej mnie, w tamtych właśnie czasach, “dorosłość” jawi się jako coś niezwykle poukładanego. Trochę jak obraz -ma swoje sztywne ramy. Ośmioletnia wersja Hawrana ma zaś w głowie na życie plan dokładny i precyzyjny. Przemyślany niczym taktyka gry w Eurobusiness. Ślub w wieku lat 21, pierwsze dziecko w wieku lat 22. Mąż pilot, ewentualnie dyrektor banku, zaś wizje stanowisk pracy dla mnie oscylują ambitnie pomiędzy lekarzem pediatrą, szefową redakcji Twojego Stylu i byciem producentem muzycznym. Wszystko w doskonałej wręcz symbiozie: praca, rodzina i jeszcze masa czasu na podróże. No i oczywiście zrozumienie na przykład co ludzie widzą w wyjściu do opery.
Tymczasem…
Tło:
Lajki na fejuniu, hejt w Internecie. Główny problem młodzieży: za mało filtrów na insta. Główny problem dorosłych: gluten. Znak mniejszości i cyfra trzy wysłane messendżerem, zamiast wyznania miłości podczas patrzenia sobie w oczy. To tak z grubsza o czasach “teraz i tu”.
Aktualna JA. Lat nieco więcej niż 22.
Teoretycznie dorosła.
Mąż i dzieci wciąż w sferze “to, co przede mną”.
Praca w korporacji i naprawianie błędów w Excelu zamiast leczenia ludzi. Twój Styl jeszcze nie skreślony. Może po przeczytaniu mojego bloga stwierdzą, że jestem doskonałym kandydatem do współpracy…
Opera to wciąż, jak picie whisky, coś, na co chyba jeszcze jestem za młoda (za to oglądanie Wimbledonu z prawdziwym zainteresowaniem, uważam za poważny krok w kierunku książkowej wręcz dorosłości).
W szafie zamiast garsonek i żabotów – dżinsy i t-shirty. I trampki. Nie zapominajmy o trampkach.
Zamiast udawania, że ambitny film na festiwalu, w którym przez 2 godziny kapie woda z kranu, to coś, co porusza moją artystyczną duszę – wolę obejrzeć z przyjemnością efekciarski kinowy blockbuster, lub odcinek dobrego serialu.
Książkowo dobry kryminał stawiany jest wyżej niż podniosła literatura, jeżeli w przypadku tej drugiej oczy zamykają się ze znudzenia już przy pierwszych stronach. I nie ma, że nagrody krytyków, nie ma, że fejm.
All inclusive zaś, 5- gwiazdkowy hotel i zwiewanie parasolki z drinka na hotelowym basenie, jako jedyna wizja przygody na urlopie, wciąż przegrywają u mnie z opcją samodzielnego organizowania sobie wakacji.
Na własność posiadam: auto, odkurzacz, blender, wyciskarkę do cytrusów, mnóstwo książek i parę innych bibelotów, które dzielnie przemierzają ze mną Wrocław od miejsca do miejsca, grzecznie mieszcząc się w kartonach. Co oznacza, że na własność nie mam jeszcze mieszkania. Stateczność w postaci M4, a co za tym idzie kredytu (kredyt=milion procent do levelu dorosłości) wciąż więc jeszcze przede mną. Z angielskiego “tu bi dan”.
Nie było w mojej głowie nigdy magicznego przekroczenia granicy, za którą zaczęłaby się dorosłość. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek to “przejście” nastąpi.
Dumam nad tym, czy w ogóle jest w hawranowych “opcjach” coś takiego jak dorosłość stuprocentowa? Wszak ogarniam urzędy, płacę rachunki, a jak trzeba to i syfon naprawię… Jestem więc niezależna i tak dalej, lecz przy tych wszystkich dorosłych zajęciach zachowuję jednak sporo dziecka w sobie. Takiego, które włącza sobie playlistę pod tytułem ju ken dens i tańczy przed lustrem do upadłego. Albo ma niesamowitą frajdę z puszczania baniek mydlanych. Czy warto to z(a)mieniać na w pełni poważną, why so serious, wersję mnie? Szczerze? Na ten moment nie widzę potrzeby.
Gdyby jednak od ludzi, którzy mnie znają, były jakieś zażalenia w tym temacie – wydrukowane pismo, z rozgoryczeniem przelanym na papier, proszę dostarczać mi osobiście, do rączki. I pamiętajcie: tylko poważne argumenty za full dorosłością będą rozpatrywane. I oczywiście tylko takie, do których w załączniku otrzymam paczkę żelków (to, mam nadzieje rozumie się samo przez się).
Wisława Szymborska w wierszu Urodziny pięknie mówi o tym, że wielu rzeczy “nie zdążymy” w życiu zrobić, w wielu przypadkach się pomylimy, w innych coś przeoczymy. Wszak wokół nas “tyle świata ze wszystkich stron świata”. I jest to ludzkie i usprawiedliwione. Myślę sobie zatem, że niezależnie od tego, jakie wizje nam się spełniają, a jakie zupełnie nie, ważne, żeby nie pogubić w tym wszystkim rdzenia samego siebie. Jakkolwiek poważny (dorosły) czy też zupełnie nie-poważny (dorosły) by był.
P.s. Dziś post scriptum dedykuję ludziom bliskim, bliższym i najbliższym. Tym, którzy mają dla mnie przygotowany zapas mleczka zagęszczonego do kawy w lodówce, wiedzą, że nie lubię chodzić powoli, czytają ze mnie emocje jak z otwartej książki i sprawiają, że to (nie)dorosłe życie ogólnie ma sens.
P.s. numer dwa.
Kilka godzin temu przedstawiciele osiedlowej społeczności , których zdrobniale na własne potrzeby nazywam “dres-kod-społecznością”, w liczbie pięciu obywateli, w przedziale wiekowym 28-48, na mój widok chóralnie rzekli “dzień dobry Szanownej Pani”. Także wewnętrzny dzieciak wewnętrznym dzieciakiem, ale “dorosły” respekt na dzielni jest. Nie ma to tamto.
A, i polecam czytać Szymborską.
H.