"Poniedziałku, spadłeś na mnie wprost po niedzieli kiedy w sennej białej pościeli udawałam, że nie dzwoni budzik. Poniedziałku, jesteś pierwszym dniem po weekendzie zawsze drżałam co ze mną będzie kiedy dla mnie zaczniesz się o 7:00" Katarzyna Groniec “Poniedziałek”
Poniedziałek. Dzień, kiedy nawet Wasza kawa potrzebuje kawy. Zwany pierwszym z pięciu najcięższych dni po weekendzie. Nawet w swojej nazwie zawiera wyrażenie “o,nie”.
Piosenka o nim wydała mi się doskonałym wręcz wstępem do wpisu, który traktować będzie o…pracy w korporacji. W większości przypadków bowiem od tego właśnie dnia tydzień korpo-pracy się zaczyna (tak zakładam na ten moment/ nie-poparłam tego jeszcze dokładnymi wynikami, ale na prywatne życzenie stworzę i podeślę Excela z trendami i wyliczeniami). Poza tym gdzie indziej niźli w korporacyjnym świecie zarzucą Was taką ilością hejtu i memami na temat poniedziałku? Przeczucie graniczące z pewnością mówi mi, że nigdzie indziej. Dodając tak zwane dwa do dwóch już widzicie, że ten tekst nie mógł zacząć się inaczej.
Ponieważ w sieci znajdziecie miliony tekstów, obrazków, profili facebookowych i tym podobnych, doskonale podsumowujących wiele sytuacji z korpo świata, zastanawiałam się, czy uda mi się wnieść tym co tu napiszę coś oryginalnego.
Po czterech i pół sekundach namysłu stwierdziłam jednak, że subiektywne, czyli moje własne Hawranowe spojrzenie na korpo-sytuację będzie o tyle oryginalne, że będzie moje i nawet jak będzie momentami tożsame z tym, co już o tym świecie wiecie, to nie szkodzi. Ja ten opis miejsca, w którym spędzam +/- 8h dziennie potomnym zostawić powinnam. O!
A, że opis miejsca to na “sekcje przestrzenne” podzielę.
Korpo-kuchnia
No więc mamy korpo-poniedziałek (a później odpowiednio dni od wtorku do piątku). Dla jednych ten dzień rozpoczyna się o 7 rano (ej em/ am) , dla innych o 10, są też tacy, którzy mierzą jego początek wypiciem pierwszej kawy.
Ale, ale… nie rozpędzajmy się tu za bardzo w rozmarzeniu nad wizją porannej małej czarnej w korpo-kuchni.
Teoretycznie powiecie, że zrobienie sobie kawy to nie żadne rocket science (czyt. roketsajens/ czyt. żadna filozofia). Czajnik, woda, kawa (opcjonalnie cukier i mleko – równie opcjonalnie: z laktozą lub bez). I o ile z czajnikiem i wodą problemu raczej nie ma (nie liczę kolejki do czajnika w okolicach godziny ósmej zero zero), to schody zaczynają się przy pozostałych składowych. Kawa, cukier, mleko… Jeśli nie trzymasz ich zamkniętych szczelnie w swojej prywatnej szafce i codziennie nie przynosisz ich zestawu ze sobą do kuchni na czas przygotowywania napoju – musisz liczyć się z tym, że zaginą zupełnie lub pomniejszy się znacznie ich ilość w opakowaniu/kartoniku/butelce/etc.
Kuchnia korporacyjna jest bowiem miejscem, gdzie w biały nawet dzień dzieją się rzeczy magiczne – produkty znikają. I to bez czarodziejskiej różdżki. Legendy głoszą, że to krasnoludki, ale w tym przypadku wyjątkowo legendom nie wierzę.
Także jeżeli kawę, którą kupiłeś/kupiłaś na promocji w biedrze czy lidziu za ciężko zarobione korpo-pieniądze, zostawiłeś w kuchennej szafce, bo:
a) nie chciało Ci się odnosić jej do własnej szafki, lub nie masz w niej miejsca, bo wszędzie pełno papierów ze szkoleń, materiałów o edżajlu
i pamiątkowych farewell kartek od zespołów, które opuściłeś
b) ufasz, że wszyscy ludzie są uczciwi
c) Twoje biurko jest hot deskiem, czyli nie masz swojego miejsca na ołpenspejsie, gdzie mógłbyś zostawić spożywcze bambetle …
…to przygotuj się na to, że zamiast porannego parzenia kawy może Cię czekać konieczność zrobienia “pa pa pa poker face, pa pa poker face” przed innymi i opuszczenia korpo-kuchni z żalem, smutkiem i niedoborem kofeiny we krwi.
Korpo-kuchnia, oprócz bycia miejscem przygnębienia, gdy okaże się, że coś nam dziwnym trafem zaginęło, bywa też niejednokrotnie polem bitwy. Bitwy o… sztućce i naczynia.
To w korporacji po raz pierwszy odczułam, że łyżeczka deserowa czy też widelec to dobra iście luksusowe. Największą luksusowość łyżeczka osiąga w porze porannej, widelec zaś w porze lunchowej. Talerze zaś i kubki szczyt ekskluzywności osiągają w sezonie komunijnym (dla niezorientowanych – maj). Biała zastawa jak widać niektórym pracownikom potrzebna jest wtedy bardziej w domu niż w pracy. Inni pracownicy przecież to zrozumieją, zjadając pierogi za pomocą łyżki i na serwetce, nieprawdaż?
P.s. I jakby tego było mało, to jeszcze automat kuchenny, w którym,
w przypadku nagłego spadku glukozy we krwi odbywa się polowanie na słodycze, potrafi raz na jakiś czas wciągnąć Ci dwa złote
i zawiesić w maszyno-przestrzeni sevendejsa na przykład… z nadzieniem o smaku spumante, a mikrofalówka (też przeciwko Tobie) podgrzewa Ci miskę do poziomu – “palce poparzone”, czego nie można powiedzieć o zimnym w środku tejże miski jedzeniu. No iście spumante, to znaczy szampańsko…
Korpo- łazienka
Podsumuję ją tak szybko, jak prędko czasem mam ochotę ją opuścić, po tym co zdarza mi się tam zastać.
Powiem, a raczej napiszę tak. To, że ktoś przeszedł rozmowę rekrutacyjną, może nawet taką profesjonalną (na której usłyszał mądre pytania) i jest pracownikiem korporacji, nie oznacza, że potrafi pozostawić po sobie łazienkę w tak zwanej czystości. Świadczy o tym chociażby liczba pisemnych apeli (kartka A4, czcionka Arial, rozmiar 14-16) wywieszonych na drzwiach z prośbą o pozostawienie po sobie względnego ładu
i porządku. W tym temacie znajdziecie wiele prześmiewczych zdjęć w Internecie, więc szkoda strzępić klawiatury. Nie ten aspekt był dla mnie istotny, gdy dorzucałam do wpisu sekcję dla tego pomieszczenia.
W temacie łazienki chciałabym wspomnieć o innej jej właściwości. Staje się ona bowiem często-gęsto niczym innym jak pokojem konferencyjnym.
Odbywają się tam zarówno spotkania face to face jak
i telekonferencje. Tematyka – różnorodna jak żelki w Oszą (Auchan).
Od dyskusji na temat wyboru glazury do mieszkania, przez “czy Ty widziałaś, co Aśka na siebie włożyła wczoraj na imprezie pracowniczej?” aż po próbę udowadniania wyższości produktów bezglutenowych nad tymi, co to go zawierają.
Sekretne życie pracowników dzieje się właśnie tu! Miejsce wymiany nieformalnych informacji, na podium zaraz za “wyjściem na fajkę”
Pełni więc ona (łazienka) multifunkcje, a wszystko, co multi jest przez korporację pożądane, więc w sumie wszystko się zgadza i git malina.
Ołpenspejs
Prawdziwy król korpo-przestrzeni. To tu “dzieje się” korpo-życie w swojej esencji.
Dominujące słowo: deadline.
Ogółem – spora grupa ludzi usadzona na jednym terenie (czasem na wygodnych ergonomicznych krzesłach, czasem na zdobycznych krzesłach z korpo-kuchni). Część ludzi pracująca, część zatrudniona. Robią rzeczy różne z wiadomych tylko sobie względów.
Jeżeli słyszysz słowo fakap – jest źle. Jeżeli słyszysz, że dej of niedługo – jest dobrze.
Poza tym usłyszysz wiele nic nie znaczących smoltoków (z ang. small talk) – o tym, że to skandal, że w kantynie nie ma pierożków z prosa paragwajskiego, i że pogoda nad polskim morzem jak zwykle na urlopie nie dopisała, etc.
Jedni uciekają od tego w słuchawki, inni do quiet room-ów lub na hołmofis, a jeszcze innym absolutnie żadne szumy zewnetrzne nie przeszkadzają w przeglądaniu kolejnych stron demotywatorów
i śmiesznych obrazków z kotami.
W wyjątkowych sytuacjach warto słuchać, bo padają istotne biznesowo rzeczy.
Generalnie- można się przyzwyczaić.
Do ołpenspejsa i do korporacji.
Ba, da się nawet tę korpo-machinę polubić. Ja tak mam, że lubię.
Dzięki niej poznałam wiele genialnych osób, które bardziej lub mniej zmieniły moje życie.
A poza tym, gdzie indziej niźli w korpo zostałabym nazwana Kluską (ale taką szczupłą, więc nitką – dla sprecyzowania nitką rosołową), a zaraz później małym, chińskim zwiadowcą? Gdzie indziej byłabym częścią breakfast teamu z ekipą świetnych ludzi? Gdzież indziej tyle pól do socjologicznej obserwacji miałabym w jednym miejscu?
Być może są na te ostatnie pytania inne odpowiedzi, ale mnie to wszystko póki co zapewni(ł)a korpo-machina właśnie.
Wam zaś zapewniła ten wpis.
Oczywiście mam nadzieję, że w momencie gdy jest czytany, wszystko jest u Was green i żaden fakap Wam nie grozi.
Rigardsy!
H.