O zimnym składzie, uciekającej kawie i nie byle jakich analizach.

“W zaplombowanych wagonach
jadą krajem imiona,
a dokąd tak jechać będą,
a czy kiedy wysiędą,
nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.”

Wisława Szymborska, “Jeszcze”

“Dawno nie miałam tak bezproduktywnego i bezsensownego dnia jak dziś”. Tymi słowami podsumowałam bliskiej swemu sercu osobie czwartkowy dzień, 19 października roku bieżącego.


Pobudka o czwartej rano (tak, jeśli empatia Wam nieobca, to już można zacząć współczuć). Następnie, wyjątkowo jadący zgodnie z rozkładem, pociąg relacji Katowice-Wrocław, piąta dziesięć, peron drugi.
Skład nieogrzewany, a wczesne poranki już do najcieplejszych nie należą, więc do niewyspania, jeszcze przed szóstą rano, mogę dodać totalne przemarznięcie.
Ponieważ zimno (i dziwnie przyglądający mi się Pan z siedzenia
o numerze “26, okno”) nie pozwala na spokojną drzemkę, postanawiam jakoś zająć sobie czas. Stawiam na rozruszanie szarych komórek i grę
w poetyckie skojarzenia (dla doprecyzowania dzieje się to gdzieś tak na wysokości stacji Opole Główne). Skojarzenia tym razem w kategorii:
czy oprócz “Lokomotywy” Jana Brzechwy, znam ja w ogóle jakieś jeszcze wiersze związane tematycznie z szeroko rozumianą koleją?
A, że szczęśliwie moja wiedza, między gwizdkiem a gwizdkiem konduktora,  wykracza nieco poza dziecięce standardy, fragment utworu mistrzyni słowa – Wisławy Szymborskiej- otwiera ten wpis.

W trakcie podróży, raz lub dwa nawet, pojawia się w mojej głowie myśl:
a może trzeba było nie dawać Punciakowi nawet jednego dnia wolnego
i zabrać go w kolejną podróż przez korki, nerwy i zwężenia na A cztery.
Że byłoby ciepło i dobra muzyka by była i żadnych osobliwych obserwatorów w pobliżu. A z drugiej strony pojawia się w mojej głowie przeciwny lekko do wyżej wymienionych myśli głos : “no, ale Hawran, przecież po takim poranku, może być tylko lepiej”, na zmianę z głosem mówiącym, iż przecież “gorzej być już nie może”.

Jak się okazało: MOŻE i pod koniec owego czwartku zastanawiam się, czy nie zmienić swojego sztandarowego hasła: “jaki poniedziałek, taki cały tydzień” na “jaki poranek, taka reszta dnia”.

Co więc złożyło się na ten iście, (w teorii przynajmniej i póki co), bezowocny dzień?

Już spieszę z odpowiedzią.

Zimny pociąg kończy bieg i docieram już w przyjazne bardziej temperaturowo, czytaj: “ciepłe”, miejsce docelowe, gdzie nie trzeba otulać się wieloma warstwami odzieży, jak nie przymierzając, matrioszka, czyli do swojej pracy. Wizja “będzie już tylko lepiej” na kilka sekund rozgaszcza się, jak lord, w mojej głowie. Nie zostaje tam jednak owa idea zbyt długo, gdyż praktycznie od razu wpadam w wir obowiązkowego szkolenia, które w ten dzień wyjątkowo zastępuje standardową pracę.
Zazwyczaj takie szkolenia cieszą… No bo przecież można odpocząć od normalnych obowiązków, ustawić usprawiedliwione ałt-of-ofis i jeszcze dowiedzieć się czegoś ciekawego.
To szkolenie zaś, bez wcześniejszego ostrzeżenia, od pierwszych minut sprawia, że zaczynam w myślach błagać o to, żeby ktoś w pracy potrzebował mnie tak pilnie, tak asap, iż koniecznie będę musiała opuścić treningową salę, bo inaczej, nie wiem, firma się zawali, czy coś w ten deseń.
Tego typu ratowniczy telefon jednak nie nadchodzi.  Pozostaje mi więc przetrwać, kolejno: próbę wprowadzenia do tematu przez Panią trener (“trója na szynach” za tę część i to naciągana!), następujący zaraz potem totalny brak umiejętności nawiązania kontaktu z grupą, brak struktury szkolenia i ogólnie taki klimat, iż przeświadczenie  w głowie po zakończeniu sesji jest następujące- ej, w sumie to chyba kilka godzin temu wiedziałam więcej w tym temacie, niż wiem teraz.
Jednym słowem męka, udręka i patrzenie na zegarek.
Z tego rozleniwienia umysłu, (czy też może powinnam to nazwać już nawet otępieniem), w przerwie na kawę, na pewnej stacji benzynowej
z literką “O”na przedzie i na pięć liter ogólnie,  zabieram kubek spod ekspresu, zanim “dolewa” się do niego kawa i stoję nagle na środku stacji z kubkiem pełnym mleka, jak dziecko w przedszkolu. Kubkiem mleka za 8 złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy. Kofeina w kawowej postaci,  uciekająca do odpływu z ekspresu, jest w tym momencie świetną metaforą ogólnego marnowania czasu i środków w tenże czwartek. 

Szkolenie ku radości wszystkich kończy się dwie godziny przed czasem. Ku radości wszystkich = uczestników i hipotetycznie również służb pogotowia ratunkowego. Jeszcze chwila bowiem  i trzeba by nas wszystkich (30 osób) było reanimować. Czynności życiowe przygasały bowiem w tempie zastraszającym. 

Ten wcześniejszy “the end” wiąże się dla mnie z jednej strony
z oczywistą szczęśliwością, z drugiej jednak niesie pewnego rodzaju komplikacje pod tytułem: prze-bukowanie biletu powrotnego, zakupionego drogą internetową, na wcześniejszą godzinę.

Próbę ogarnięcia wcześniejszego powrotu postaram się streścić szybko
i bezboleśnie, dokładnie odwrotnie niż miało to miejsce w rzeczywistości.

A więc: godzina 15:45 – stoję grzecznie w kolejce do kasy PKP Intercity,
2 stanowiska czynne na 7 możliwych (pracownicy pozostałych stanowisk pewnie mają wspólną przerwę, bo w grupie raźniej). Ludzi w ogonku sztuk kilkadziesiąt, w tym 14- osobowa grupa młodzieży, gdzie każdy członek grupy płaci oddzielnie za bilet do Gdańska.
Wizja w głowie jeszcze optymistyczna, you can do it. Wcześniejszy pociąg za godzinę i 4 minuty (16:49), zdążysz na pewno, nawet jeśli grupa gdańska będzie chciała wymienić bilety jednak na Sopot.
16:24 -jestem wezwana do wolnego w końcu i całego dla mnie okienka numer 1, gdzie słyszę – “oj, ale od jakiegoś czasu wymiana biletu internetowego tylko w COK – Centrum Obsługi Klienta (choć dla mnie w tamtym momencie bardziej –  CO Kur…ka? ). “Musi Pani tam szybko pobiec, tam wymienią” – słyszę coraz ciszej dobiegający z małego głośniczka komentarz, bo w zasadzie to już biegnę…
Przy COK-u kolejka porównywalna do tej do kas. Punkty obsługi, również tak samo, czynne 2 na 7. Cóż za zgodność… Nie trzeba być Alfą i Omegą by obliczyć, że nie ma szans, żebym zdążyła. Szczególnie, że każda postać
z tej “cokowej” kolejki wyglądała jakby miała bardzo skomplikowaną sprawę do załatwienia. Po 10 minut odbębnionych jednak dla zasady w tym korowodzie (nadzieja umiera ostatnia!) decyduję, że odpuszczam
i jadę jednak planowo. Dla tych najbardziej dociekliwych – w ciągu tych 10 minut, z dwudziestu, które miałam ogółem do pociągu,  szereg ludzi przesunął się do przodu o dwie osoby z trzydziestu.

Mam więc dwie godziny czasu wolnego. Plecak ciężki a i zmęczenie już daje się we znaki, więc długi cudowny spacer po Wrocławiu odpada. Wybieram ciepło (słowo dnia!) i miejsce do siedzenia. Pada na Starbunia.
A niech tam, przynajmniej kawy nie upuszczą do ekspresu, tylko tam, gdzie potrzeba wyląduje. I blisko dworca jest.
Jeszcze się moje imię nie wypisało na kubku, a ja już startuję
z rozmyślaniami z cyklu: “skąd w ogóle ta kosmiczna cena kawy?  Może do niej dodają mleko od jakichś krów czempionek-medalistek, albo  pianka zawiera w sobie platynę czy drobinki innego drogiego kruszcu?
I o co chodzi z wielkim powrotem Pumpkin Spice Latte? (podobno jest na to niezły szał w JU-ES-EJ). Nie znajduję odpowiedzi…
Niemniej jednak piję ten luksusowy cenowo napój, bo dobry jest nawet
i wygodne kanapy tam są i Pani z obsługi ładowarki do telefonu użycza.
I po raz pierwszy od dawna mam czas na przepływy w mojej głowie potoków myślowych, takich refleksyjnych.
Nie pragmatycznych z cyklu: czy kupić dziś chleb wieloziarnisty, czy pszenny i czy jest w domu makaron? (węglowodany i full gluten ruleeez!), ale bardziej takich: dlaczego będąc w takim miejscu a nie innym nie czuję się jednak hipsterem, dlaczego nie jestem feministką, jak było kiedyś w świecie widzianym hawranowymi oczami a jak jest dziś, co w moim życiu chciałabym zmienić. etc? Tętniąca życiem sieciówka paradoksalnie staje się miejscem wyciszenia i refleksji!

Opróżniam do samego końca (nic za tę cenę nie może się zmarnować!) kubek z kawowym napojem i jeszcze nie wiem, że za chwilę spokój i relaks odejdą w niepamięć.
Jeszcze wtedy nie wiem bowiem, że pociąg relacji powrotnej, najpierw zostanie ogłoszony jako opóźniony, później zniknie całkowicie z tablicy ogólnej holu dworca PKP i z ogłoszeń przez megafon, które i tak ledwo słychać (słynna akcja: “wyczaruj sobie peron”), aż w końcu, po kilkudziesięciu minutach zostanie wywołany i podstawiony na totalnie inny tor, niż miało to być początkowo.
Ja to jeszcze jak Cię mogę, nie sprawia mi problemu bieg między holem dworca i peronami. W końcu wypiłam kawę z platyną.  Mogę dobiec do stacji  Wrocław Brochów nawet. Ale co mają powiedzieć starsze panie, które ledwo słyszą co tam się ogłasza i generalnie są skołowane. Dwie z nich wybierają opcję, że będą chodzić ze/za mną, bo wtedy jest szansa, że suma sumarum trafią do właściwego pociągu.
Po  kilkudziesięciu minutach niepewności, stanów przedzawałowych u co niektórych i nawiązaniu kilkunastu nowych znajomości, w końcu szczęśliwie wszyscy, lekko rozkojarzeni sytuacją pasażerowie, zajmują miejsca w opóźnionym, ale tym razem ciepłym pociągu. Może ten skład był ogrzewany, a możliwe, że było to jeszcze uczucie gorąca napędzane adrenaliną… Ciężko stwierdzić.

W pociągu tym, choć nie słychać już szumu ekspresu do kawy
i spieniania mleka,  dziwnym trafem następuje u mnie kontynuacja strefy zen z kawiarni. Bite dwie godziny i dwadzieścia minut patrzę w okno
i rozmyślam, tym razem o kondycji współczesnych związków, o szczęściu, a nawet weekendowym typie rodzin w supermarkecie i o tym dlaczego tylko dzieci są w stanie wpaść na tak cudowny pomysł, jak chęć bycia lekarzem fryzjerów, czy też fryzjerem lekarzy.  Same wysoce abstrakcyjne i nie byle jakie analizy jak sami widzicie.

Dlatego też po gruntownym przemyśleniu sprawy nie upieram się już, by ten dzień odhaczyć w kalendarzu jako nic nieznaczący. Będzie przecież
z tych analiz co najmniej jeden z kolejnych wpisów. A to już dobrze, a to już coś. 

Morał z tego jest też taki: “nie chwal dnia przed zachodem słońca, ale również, nie oceniaj dnia zbyt pochopnie”. Jak mawiają starsi i mądrzejsi – “co nagle to po diable”.
I znowu wychodzi na to, że trochę antypolsko, zamiast ogólnie ponarzekać i zostawić temat, postanowiłam, że na przekór, i w takim czwartku jak ten ostatni, znajdę coś dobrego. 

Spokoju Wam życzę, drodzy Czytelnicy.
I niech Wam będzie zawsze ciepło, niekoniecznie od rosnącej adrenaliny.

H.