O płytach chodnikowych, adresie mailowym bez małpy i rurkach z kremem.

“Internet to nie rurki z kremem!”

- znalezione w sieci

Pisania bloga do rurek z kremem też raczej bym nie porównała. Głównie
z przyczyny bardzo prozaicznej – nie przepadam za ciastkami z masą,
a pisać bloga – wręcz przeciwnie – bardzo lubię.
Ale również dlatego, iż przelewanie myśli na wirtualny papier wcale nie jest takie proste, nawet jeśli w głowie kłębi się ich – (o ironio!) – masa. Szczególnie, jeśli człowiek/autor nie chce byle czego w eter wypuszczać.
I zastanawia się i myśli razy dziesięć, albo i siedemnaście nad każdym zdaniem, bo wie, że to, co raz wrzucone do sieci, tam zostaje. Więc dobrze, żeby w razie “W” wstydu nie było.

Potrzeba jakościowo dobrych wpisów made by Hawran to tylko jeden
z powodów tego, iż postanowienie noworoczne, tworzenia ich częściej niż raz w miesiącu, w styczniu AD 2018 już nie da rady być zrealizowane.
Blue Monday i zimowy marazm, (czytaj: sukcesem wypełznięcie spod kołdry), też nie do końca wyjaśnią Wam dlaczego nie częściej, dlaczego nie więcej ode mnie dla Was.
Aktualnie głównym problemem powstrzymującym pęd mojej motywacji, (bo ona na pewno gdzieś tam czyha), jest permanentny stan życia na walizkach.
I choć nie przemierzają one ze mną już 194 kilometrów na trasie
Wrocław-Katowice, dwa razy w tygodniu, to wciąż oczekują na swoje ostateczne rozpakowanie, a moje osadzenie się na tak zwanych czterech literach  i ocenę tego, co w zasadzie w trakcie kolejnej przeprowadzki dołożyłam, do wymienianych kiedyś-już-na blogu aktywów Hawrana: blendera, odkurzacza, Punciaka i dziesiątek powieści kryminalnych.
Na pewno dołączyła wyciskarka do cytrusów. Wiem, bo to “dobro mobilne” (porusza się pomiędzy kartonami a kuchnią) i nawet pamiętam o jego istnieniu i używaniu. Tip for free – szklanka wyciskanego soku
z pomarańczy dziennie i żadne korpo-zarazki się jeszcze do mnie nie przypałętały tej zimy, więc cóż, polecam i pozdrawiam.
Jako, że rozpakowywanie walizek zdaje się być tak zwane bliżej-niźli- dalej, mam nadzieję, że i większa częstotliwość wpisów nadejdzie.
Takie kinowe: “coming soon”.

W międzyczasie prób odnalezienia zaginionej motywacji tak sobie dryfuję, od czasu do czasu, przez meandry wirtualnej rzeczywistości i obserwuję co jest na czasie, trendy, top, sztos, łałałiła i och i ach. Ze smutkiem stwierdzam, iż najlepiej “sprzedają się” hejt
i wszechwiedza wszystkich w konkretnym temacie, który nagle jest na tapecie. Bardzo często wszechwiedzące: nie znam się, ale się wypowiem, idzie nawet w parze z hejtem. Bonus do rozpoznawalności gwarantowany. Lepiej od tego klikają się pewnie tylko panie z odsłoniętymi nagimi miseczkami D plus, czy tam C plus (nie mylić z C plus plus) i artykuły w klimacie
“celebrytka A zaręczona z celebrytą B! szok, znamy już datę ślubu!”.

Smutno jest ostatnio w świecie wirtualnym. Widzę różnicę w odniesieniu do choćby kilku lat wstecz, kiedy na fejuniu pełno było dobrej muzyki,  recenzji filmów czy seriali. Nawet pseudo testy na to, którą płytą chodnikową jesteś, były jakieś zabawniejsze, niż to, czym teraz przerzucają się internauci. By the way, prawie wszystkim wychodziło, że są betonami i jakoś nikt tego nie hejtował. Można było? Można.

Wracam więc z chęcią do świata realnego.

Kilka dni temu, w trakcie jednej z rozmów z bliską mi osobą rzuciłam – “najlepiej pisze mi się ostatnio w pociągu”. Częściowo pewnie dlatego,
że same podróże z pe-ka-pe,  są często  źródłem  zdarzeń, o których od razu, aż chce się informować świat.
W większości absurdalnych, przez co wspaniałych.
A może chodzi też o to, że siedząc wśród ludzi w przedziale mam poczucie, że jestem w centrum realnego świata i łatwiej mi przerzucać wrażenia do tego wirtualnego.
I czy mówimy tu o pokrywkach nie pasujących do kubków od kawy/herbaty w składzie zastępczym, jadącym za popsute pęd-o-lino, panu sprzątającym skład, narzekającym, że już ze stolicy do Wrocławia taki “upie*******” przyjechał, czy o konduktorze, który żartuje, że skoro maszynista zjadł obiad,to teraz będzie miał więcej siły i nadrobimy opóźnienie, to jakoś te wspomnienia zostają w mojej głowie dużo dłużej niż jeden z tysiąca kolejnych memów serwowanych na śniadanie, obiad i kolację.
I choć zbyt często ostatnio  z transportu kolejowego nie korzystam, to jakoś wyjątkowo dużo różnych sytuacji z nim związanych kołacze mi się po głowie. Ot choćby niedawna trasa wrocławsko-katowicka. Przedział marzenie dla socjologa- obserwatora. Na przeciwko mnie młody, chciałoby się powiedzieć gniewny, ale raczej pasowałoby do niego określenie “znudzony” chłopak, słuchający hip-hopów na przemian z techno, na swoich wielkich jak talerze deserowe, albo i nawet te do drugiego dania, słuchawkach. Poziom głośności taki, że w zasadzie wszyscy jesteśmy w centrum imprezy. DJ jakiś tam i “ręce w góręę!” wybrzmiewają z siłą, która mogłaby wagon popchnąć. Obok tegoż młodzieńca tak zwany “inny świat”. Niesamowicie dystyngowana starsza para, odnosząca się do siebie tak uprzejmie, z taką miłością i poszanowaniem w głosie, że aż muzykę ściszam w swoich mniejszych i nie dudniących na cały przedział ostrym basem słuchawkach, co by ich posłuchać.  I w końcu na przeciwko tejże pary krem-de-la- krem – pan Jacek.  Jacek Nie-Małpa.
Skąd wiem, że Nie-Małpa?  Ano stąd, że całą drogę, dygając nerwowo nogą, czeka tylko na moment, aż będzie mógł zacząć z kimkolwiek w przedziale dyskusję, a raczej monolog na swój temat. Konduktor z sucharem
o maszyniście przychodzi  mu z pomocą, jakoś kawałek za Opolem. Jacek ma już punkt zaczepienia. Zagaduje więc  moją ulubioną tego dnia parę o niego właśnie i potem już idzie…
Dobrze, że jesteśmy już prawie na rogatkach aglomeracji śląskiej, a pan Jacek wysiada w Zabrzu. Nie zdąża bowiem opowiedzieć całego swojego życia. Tylko część.
A to o tym, że był najlepszym, ale to NAJLEPSZYM na Dolnym Śląsku
i Śląsku przedstawicielem pewnej firmy, która kawę sprzedaje.
I wszystkie kierowniczki z firm kupowały od niego tę kawusię i rabaciki dostawały. A koledzy z zazdrości zielenieli i siwieli na przemian, bo on ich normę robił, Proszę Państwa, razy sześć! Powiedzieć też udaje mu się,
że jako jedyny człowiek, wedle jego wiedzy, ma adres mailowy “bez małpy”.  Nazywa więc sam siebie Jackiem “Nie-Małpą”.
I powiem Wam, co jak co, ma rację w swoim ostatnim przed opuszczeniem pociągu zdaniu, mówiąc – “gwarantuję, że mnie Państwo nie zapomnicie”. No i patrzcie, ja nie zapomniałam.

Myślę sobie, że optymistyczne jest to, że w tej sferze podróżowania, choć wiele się zmieniło, to jednak jakaś nić relacji społecznych, takich prawdziwych, pozostała. Z opowieści starszych ode mnie osób – tych, co to żyli dorosłym życiem w epoce papierosów Klubowych, czy Sportów
i alkoholu spod lady, od którego można było stracić wzrok – pociągi kiedyś to było jedno wielkie miejsce spotkań. Teraz, choć sprzęt elektroniczny
i inne ficzery poważnie te możliwości rozmowy z drugim człowiekem, ograniczają, to nie jest beznadziejnie. Można pogadać. A już jak dostaniecie w bonusie wróźbę od kompletnie obcej kobiety, mówiącą, że długie życie przed Wami, (i nie chce za to pieniędzy), no to czego chcieć więcej.

W tym miejscu wpisu wielu spotkań z drugim człowiekiem Wam życzę. Nie tylko w przedziałach pociągów i na peronach.

p.s. A jeśli w pociągu wolicie czytać książki, niż zagadywać nieznajomych, to 7 lutego na dobrych półkach księgarskich, pojawi się książka, opisywanej już na łamach tegoż bloga, autorki. Bez wstydu i bezwstydnie ją polecam.
A tytuł jej to “Wstyd”.  A autorka jej to Iga Zakrzewska-Morawek.
Człowiek, z którym mogłabym podróżować nawet koleją transsyberyjską.

p.s. 2 Pamiętajcie o soku z cytrusów. I jedzcie tylko dobre cukry.

 

H.