Maj(UFF)ka, czyli słów kilka o gryzieniu, memlaniu i “zmęczonych torbach”…

“To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonym zielonym bzem…”. Autorka tych słów, uwielbiana przeze mnie i czczona, jako autorytet w szeroko pojętej dziedzinie “tekstowej”, Agnieszka Osiecka, zapewne trochę bardziej wiosenny (przynajmniej pogodowo) maj miała na myśli, pisząc tekst “Małgośki”. Wszak w jednej ze zwrotek tegoż utworu, wprowadzonego do kanonu polskiej piosenki przez Marylę Rodowicz, usłyszeć możemy, iż: “białe koszule na sznurze schły”.

Tymczasem w maju roku 2017 koszule na sznurze (czy tam, jeśli wolicie, na suszarce z pewnego szwedzkiego sklepu) mogą co najwyżej zmoknąć od: deszczu, śniegu lub gradu. Jeżeli ze sznura w ogóle nie wywieje ich wiatr, którego porywy oscylują ostatnio w okolicach 80 km/h. Toż to szybciej niż jedzie przeciętny niedzielny kierowca, ot choćby na drodze krajowej nr 94. W niedzielę właśnie.

Niezależnie jednak od aury na zewnątrz, oficjalnie i  kalendarzowo piąty w kolejności miesiąc roku rozpoczyna w Polsce tak zwana “majówka”. Dla jednych to kilkudniowe wolne, dla innych tryb “wolne-praca-wolne”, jeszcze inni pracują ciągiem i nie ma luzu, bo nie mają innego wyjścia. Czasem myślę, że wychodzą na tym najlepiej, że omija ich ten amok, ale potem przypominam sobie o kolejkach na stacji benzynowej, bo w świąteczne dni hot dog z bi pi smakuje przecież wyjątkowo i myślę, że jednak pracownikom owych stacji ogólnie w tym czasie współczuję.
Tak czy siak 1 maja i jego kalendarzowe okolice to zawsze niezwykle specyficzny czas do obserwacji ogólnych, w szczególności zaś do podglądania sobie społeczeństwa. Na pewno wiecie o czym mówię (piszę).

W tym roku korciła mnie jakaś last minute opcja wylotu za granicę, ale zabrałam się do organizacji za późno (czytaj: oferty last minute przyjęły formę “ofert dla naprawdę zdesperowanych” i nie mogących sobie wewnętrznie poradzić z wizją pozostania w kraju, czyli: zwyczajnie były to propozycje horrendalnie drogie). Zostałam więc patriotycznie w granicach Polski. Całkiem przypadkowo, (a niektóre przypadki w swoim życiu niezwykle sobie cenię), trafiłam na naprawdę rozsądną ofertę pobytu w Krakowie. Jak dodałam do listy plusów “za” opcją grodu Kraka fakt, że na początku maja odbywa się tam Off Camera Festiwal, a co za tym idzie, będzie masa pokazów plenerowych i fajnych eventów, szala przechyliła się bardzo gwałtownie w stronę – “jadę do stolicy Małopolski”. I tak została.

Zaraz po podjęciu decyzji popłynęło w mojej głowie kilka pytań, w tym jedno szczególnie ważne: czym się tam dostać w ten iście szalony komunikacyjnie czas?
Niemal w pierwszych kilku sekundach odrzuciłam opcję “auto”. Mój rozsądek w tej dziedzinie zadziałał bez zarzutu. Roztoczył on (rozsądek) przede mną, momentalnie wręcz, wizję stania w korku na A4, zapewne w obie strony po około 271 kilometrów, z przerwą na “serial w odcinkach” pod tytułem “bramki”. Poza tym podróż z założenia miała być w pojedynkę, więc zwyczajnie-ekonomicznie nie było to opłacalne (z całym szacunkiem dla mojej niebieskiej strzały, która “nie pali” jak smok, ani krakowski, ani żaden inny). W ogóle związek frazeologiczny “palić jak smok” zawsze zawierał, w mojej opinii, w sobie pewną dawkę absurdu. Widzieliście kiedyś palącego smoka? Ziejącego to rozumiem, ale palącego? Zostawmy tę część rozmyślań w zawieszeniu. Możecie oczywiście zrobić sobie pauzę, jeśli macie potrzebę zastanowienia się nad tym przez chwilę.

Po powiedzeniu czterem kółkom wielkiego “NIE”, nastąpić musiała dalsza selekcja. W kilku kolejnych sekundach odpadły opcje – autobus i samolot. Dlaczego? Ano z powodu, który możecie znaleźć w repertuarze standardowym  odpowiedzi przeciętnych rodziców  każdego dziecka- “bo tak”. Koniec wyjaśnienia.
Rywali pokonał i ostatecznie z batalii myśli zwycięsko wyszedł/wyjechał “pociąg”. I choć nie jestem aż tak ogromnym fanem kolei jak Sheldon Cooper z “Teorii Wielkiego Podrywu”, to ogólnie bardzo tę formę transportu lubię. I mam wiele ciekawych wspomnień z koleją związanych, zwłaszcza z czasów, gdzie ludzie w podróży ze sobą rozmawiali, a nie odłączali się od rzeczywistości za pomocą słuchawek podpiętych do tabletów, telefonów i innych cudów techniki.

I powiem Wam, że okazało się, że był to doskonały wybór. Bilety w dwie minuty zakupione przez Internet, wybór preferowanego miejsca do siedzenia (okno of course), nie trzeba być pół godziny przed czasem na peronie, żeby brać udział w walce o miejsca, która niejednokrotnie zakrawa na absurd rodem z tego związanego z walką o karpia przed świętami Bożego Narodzenia, w pewnej sieci sklepów. A jako, że miejsca numerowane i zarezerwowane, odpada problem pasażerów, z którymi w pociągach bez rezerwacji miejsc, podróżują “zmęczone torby”, często zajmujące 2 na 4 miejsca w przedziale.

Dodatkowo okazało się, że zarówno na trasie Wrocław-Kraków, jak i w drodze powrotnej, spotkałam kilka niezwykle ciekawych osób, z którymi zwyczajnie (a może na dzisiejsze czasy nie-zwyczajnie) mogłam porozmawiać. A jeszcze niektórzy z nich posądzili mnie o to, że studiuję w Krakowie, i że na pewno zatem wiem na przykład, co się dzieje dokładnie w ramach rozbudowy Browaru Lubicz, jak się rozwija inwestycja i w ogóle co ciekawego “na mieście”. Pełnia szczęścia (generowana tym, że ktoś myśli, że jeszcze studiujesz).
Pan konduktor też “na piątkę”, uprzejmy i zwracający się do Ciebie per słoneczko (tak uroczo w tonie), co też człowieka we własnej opinii “odmładza” i co jest miłą odmianą po tekście kierowcy autobusu, którym jedziesz chwilę wcześniej na wrocławski dworzec, który na Twój widok, bez dzień dobry i żadnego innego przywitania w ogóle, zapytowuje, ni z gruszki ni z pietruszki: “ej, masz faceta?”(w odróżnieniu od konduktora: chamsko, nie uroczo). Wybór pociągu jako środka lokomocji – na plus!

Samego wyboru miejsca na maj(uff)kowy odpoczynek również nie żałuję. Kraków zawsze był dla mnie idealnym miejscem do oderwania “na chwilę”. Nie na stałe a na moment właśnie.  W moim odczuciu tam naprawdę zwalnia czas. I nic to, że w rynku była codziennie taka ilość ludzi, że gołębie nie miały gdzie wylądować, nic to, że jednym z pierwszych “sucharów” jakie usłyszałam w Piwnicy pod Baranami, było hasło “siedzimy, nic się nie dzieje”, które w wykonaniu Macieja Stuhra było kilka lat temu niezwykle śmieszne, jednak po latach w wykonaniu obcego mi człowieka, Pana próbującego “przyszpanować”, brzmiało całkiem żałośnie. Brzmiało jak brzmiało, ważne, że nie irytowało. 


Co jeszcze jest wyjątkowe dla mnie w Krakowie to fakt, że to jedyne miejsce, gdzie ja sama, ja Hawran, rzeczywiście zwalniam, wespół w zespół z czasem. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zazwyczaj nie potrafię chodzić powoli i jeść powoli. Absolutnej “piany” dostaję na przykład, jak ktoś idzie przede mną wolno na chodniku, w miejscach, gdzie turystycznie nie ma nic do zwiedzania, gdy idzie jak “ciućmok” po prostu (gdybyście w swoim domu nie słyszeli takiego określenia, u mnie tak się nazywało człowieka w typie ciamajdy). Chłodna emocjonalnie jestem również wobec kierowców, którzy w warunkach idealnych pogodowych, przy doskonałej jakości nawierzchni, zerowym ruchu, i, ba, przy przepisach pozwalających jechać w danym miejscu na przykład 90 km/godzinę, wybierają opcję “pojadę 40, a co”. To tak mam na co dzień, tak nie mam w Krakowie.
W Krakowie jest ze mną inaczej. Mam tam swoje utarte ścieżki, w linii prostej od rynku maksymalnie kilkaset metrów, a już znajdujące się w “innej rzeczywistości”, takiej kameralnej, magicznej wręcz, gdzie typowy Janusz z Grażyną już się nie zapuszczają (żeby nie było, nie mam nic do imion Janusz i Grażyna). I po nich mogę iść powoli. Nawet gdy pada.

A jak już przysiądę, żeby coś zjeść, to robię to tak powoli (jem, bo przysiadam raczej energicznie), że mogliby wrzucić mnie do jakiejś “fancy” wideo reklamy o zdrowym stylu odżywiania/przeżuwania. Na co dzień hasła uczonych w tej kwestii mówiące: “gryź-wymamlaj, powtórz sekwencję razy 30” średnio do mnie przemawia.  Czytaj: połykam czasem pokarm jak seriale (szybko), czasem połykam pokarm oglądając seriale ( krusząc przy tym na komputer, kolejna rzecz do poprawki!), bywa, że jem idąc, biegnąc etc. Jak totalny antagonista healthy-style sposobu bycia. A tu każdy kęs na spokojnie, jak nie ja.

Podczas ostatniej podróży do grodu Kraka doszło do mnie również to, że w tym mieście mam zwiększoną tolerancję w temacie czekania w kolejce. Sprawdziłam to w sytuacji “pocztowej”, gdy chciałam wysłać kartkę staromodnym sposobem, ręcznie wypisaną, z przyklejonym na ślinę znaczkiem.
Poczta często kojarzy mi się z miejscem gdzie ludzie jacyś poddenerwowani powyżej przeciętnej, że “ten przede mną ma książkę nadawczą, więc pewnie długo mu zejdzie”, że “tamten z tysiącem oddzielnych rachunków do opłacenia, każdym na oddzielnym blankiecie, więc samo stemplowanie potrwa 15 minut” i tak dalej. W ciągu ostatnich kilku lat poczta stała się też miejscem, gdzie można kupić prasę, długopisy, tabletki od bólu głowy (przypadek?), gdzie zza szyby uśmiechają się do nas zwierzaki z kolekcji kalendarzy na bieżący rok,itp. To wszystko zaś sprawia, że kolejki na poczcie powiększają się o typ człowieka, który nie chce nic wysłać czy odebrać, a jest klasycznym nabywcą produktów z kiosku ruchu, księgarni lub drogerii, który akurat bliżej niż kioskową budkę miał akurat budynek poczty.

Podczas kilkunastu minut pobytu w tejże instytucji (oddziale krakowskim) zaobserwowałam kilka “międzyludzkich epizodów”, które śmiało można by wysłać (dla usprawnienia procesu najlepiej pocztą mailową) do scenarzystów “trudnych spraw”. Epizodów w klimacie: “no dlaczego ta kolejka gdzie ja stoję akurat idzie najwolniej?”, “Pan tu nie stał!”, “ja byłem przed Panią, tylko druk musiałem wypełnić jeszcze raz, bo wcześniej błąd zrobiłem”.
Ale o dziwo mnie to nie denerwowało. Not this time. Nawet w myślach nie chciało mi się przekląć, ba, nawet łagodnie przekląć nie miałam pokusy. Choć niektórym sytuacjom w życiu przydaje się taki rodzaj puenty i, jak wiecie, czasem mi się zdarza tak właśnie coś “spuentować”.

A jak do tego, co mnie “nie irytowało” dodamy wiele rzeczy, które mi się podobały, ot choćby duże ilości doskonałego jedzenia i nowe, genialne znajomości, to bilans może być tylko jeden – moja majówka była niezwykle udana.
Ilość historii usłyszanych po powrocie od znajomych, a że korki (serio, kogoś to zdziwiło?), a że we wrocławskim zoo absolutne zoo pod kątem ilości ludzi i ogólny brak tlenu do oddechu między wybiegami, i że w ogóle pogoda taka, że grilla trzeba było zwijać w połowie dopiekania się karkówki, sprawiła, że do swojej wersji rozpoczęcia maja wracam z ogromnym zadowoleniem.

Mam nadzieję, że u Was też było całkiem zacnie.
Poniżej załączam zdjęcie pochmurnego Krakowa z optymistycznymi mydlanymi bańkami. Tak na słodko-gorzko. Tylko pamiętajcie, dobrze przeżujcie 🙂

H.