O smutnym dorszu, żadorach, infolinii pewnego dyskontu i materializacji wewnętrznego Hawrana.

"Tak długa Twoja nieobecność
Na jednej strunie grany temat
Usypia wymyślona wieczność
I zapominam, że Cię nie ma"

Jonasz Kofta, Nieobecność I

Za pomocą tego pięknego cytatu otwierającego staram się upiec tak zwane dwie pieczenie na jednym ogniu: zachęcić Was, czytelników, do zapoznania się bliżej z twórczością Jonasza Kofty (sztos, jak mawia młodzież),
jak i zwrócić uwagę na to, iż “chwilę mnie nie było”. Z nadzieją,
że wybaczycie Hawranowi tę pięciomiesięczną pauzę. Powody były,
nie -błahe wcale, ale o tym za chwilę.

Najpierw telegraficzny skrót wydarzeń ze świata bliższego i dalszego,
z czasu mojej blogowej absencji, w kolejności zupełnie przypadkowej.
No to cyk, jak mawia budzik do zegarka! (#zapożyczoneoddobregokumplazkorpoławki)

1. Mundial 2018, czyli: wygrana Francji, która (o dziwo) się nie poddała, szkoła turlania się po boisku według “Nejmara”, bukmacherzy
w galopującej depresji po zakończeniu fazy grupowej (#śpieszmysiękochaćfaworytówtakszybkojadądodomu) i Ronaldo jako trendsetter, nadający nowy , krótszy “wymiar” (dosłownie!) spodenkom piłkarskim. Wszak zmiana barw z hiszpańskich na włoskie Juve niesie za sobą pewne wymagania (#Włosiumiejąwmodę).
Plus polskie krem de la krem i truskawka na torcie,  czyli nasza reprezentacja, serwująca kibicom spektakl-tragedię , w trzech aktach, w którym to widz żywo reagował, przechodząc od okrzyków “do boju, Polsko!”, przez nieco bardziej sfrustrowane “jak grasz patałachu/melepeto/baranie/ inne-bardziej wulgarne?”, aż do tych bardziej stonowanych, już-nawet-nie-okrzyków, a bardziej westchnień w klimacie “nic się nie stało”.
Przed ostatnią wymienioną turą reakci jeszcze chwilowe momenty euforii
z cyklu #dopókipiłkawgrze i #nadziejaumieraostatnia, później nerwowe kalkulacje szans dla naszych w meczu o wszystko i smutek, gdy okazało się, że nadzieje są większe statystycznie na wygraną w lotka niż na nasze wyjście z grupy. Tylko w mediamarktach czy innych Jowiszach radość, bo nie trzeba zwracać kibicom połowy hajsu za telewizory…
Dla nie-kibiców Mundial, jak każde inne piłkarskie wydarzenie,  był tylko czasem  przedłużonych, w miesięcznym tajmfrejmie, męczarni
i przegranych bitew w walce o pilota lub kartę w przeglądarce, połączonym z odwiecznym przeświadczeniem, iż spalony to może być kotlet, jak nie ogarniasz istoty działania indukcji lub z  ewentualnym odpytywaniem osób
w wydarzenie wciągnięte “kto w ogóle gra?” lub “którzy to nasi?”.
Temat Mundialu zamknijmy nieśmiertelnym już hasłem: “już za 4 lata, już za 4 lata…”.

2. Wakacje 2018, czyli dla jednych opcja all inclusive, dla innych all excluded.
Niektórzy w klimatach szanel, żador, towary z wyższej półki
z supermarketu (te w cenie regularnej) i generalny  bą tą, a  dla tego i owego wręcz przeciwnie – kanapka zawsze masłem do dołu spadająca na podłogę
i oklaski dla załogi rajanera, jeśli lot w ogóle się odbył.
Pozostali gdzieś po środku. Albo w ogóle bez wakacji, bo targety w korpo gonią.
Dla tych, co w Polsce: lipiec standardowo zalany deszczem, sierpień serwujący rekordowe upały, sinica w Bałtyku, korki na autostradach
(i podobno na obwodnicy Trójmiasta też).
Z raportów znajomych dodatkowo wynika, iż gastronomia nad polskim morzem “leży”, jak porzucony po sezonie parawan.
Ciężko ponoć bowiem o rybę, która świeżą jest a nie pochodzącą z działu “mrożonki”,  równie niełatwo też o gofra, którego cena nie przyprawiłaby
o łzy napływające do oczu i miliony monet w tym samym momencie odpływające z portfela.
Trudno również podobno o sympatyczną obsługę i możliwość modyfikacji rodzaju makaronu w sosie. Hasło “klient nasz Pan” nad polskim morzem funkcjonuje w wersji : “nie podoba się??? jest wiele innych miejsc…”(wersja ocenzurowana).
Generalnie tłok, bylejakość, ale wychodzi na to, iż również przygoda – wszak znalezienie zacnego miejsca do spożycia posiłku, w przyjemnej atmosferze i nie wzięcie kredytu w banku, żeby móc pozwolić sobie oprócz obiadu na deser, musi być triumfem na skalę przebiegnięcia maratonu.
Nie dziwi też,  że wakacyjne gastro-fotki pobudzające ślinianki na Insta pochodzą raczej zza granicy i tamtejszych przybytków gastronomicznych. Smutnemu, odmrożonemu dorszowi z kolesławem nawet filtry retrolux czy inne glamour glow nie za bardzo bowiem były w stanie pomóc.

3. Inne 2018.
Czyli…co jeszcze rozpalało umysły + klawiatury ludzi oraz zalewało ich tablice i fora pod moją blogową nieobecność…
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale pierwsze, co przychodzi mi do głowy to nowa akcja jednego z wiodących dyskontów, promująca tym razem ociekające z nazwy cukrem maskotki (#wcześniejnazwaociekałaświeżością #pozdrodlakumatych).
Jeśli w pokoju Waszego dziecka znajduje się za dużo pluszowych warzyw, to teraz do kalafiora Krzysia możecie, dla niezdrowej dietetycznie równowagi, zdobyć liska Lucjana, pieszczotliwie zwanego Luckiem. Podkreślam “zdobyć”, bo kupno za czterdzieści dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć się nie liczy. Tylko zamiana za naklejki, pieczołowicie zbierane to prawdziwy sztos, respekt i propsy.
Pracownicy infolinii dyskontu już  uczęszczają na wizyty u psychologów lub przebywają na permanentnym el cztery, gdyż przewidywana ilość zapytań
i roszczeń telefonicznych w tym temacie położyła się na nich bladym strachem już w momencie wywieszenia memo o wjeździe gangu na półki sklepowe.
Być może  w przypadku tej akcji uda się uniknąć przykrych skutków ubocznych, takich jak włamania do aut, bo komuś się pomylił brokuł Bartek z prawdziwym brokułem leżącym grzecznie w siatce zakupowej, przeznaczonym na zwykłą domową polską zupę.
Kradzieży naklejek, ani fałszywych aukcji w sieci, jak podają źródła internetowe, nie udało się niestety ustrzec…

Przechodząc od źródeł internetowych do tych bardziej
wintydż-klasycznych, chciałabym pochylić się, w ramach kategorii Inne nad telewizją.
Wszak “na topie- aktualnym” tematem jest w ostatnim czasie jesienna ramówka tefałenów i innych stacji. Będzie to jednak pochylenie się krótkie
i z politowaniem, gdyż w zasadzie nie ma za bardzo o czym pisać.
Temat najchętniej podsumowałabym złotą radą: wykorzystajcie swoje telewizyjne cale do podłączenia do nich za pomocą kabla HaDeeMI sprzętu obcego, jak laptop choćby i oglądajcie filmy lub seriale zapuszczone nań
z sieci, tylko na większym ekranie. Albo grajcie w gry z użyciem te-fał (bez “en”).
Regularną telewizję i to, co tam się odstawia oglądacie aktualnie
na własne ryzyko.
Tam bowiem albo odgrzewane dewolaje, czyli próba złapania widza na  haczyk pt.”sentyment i żal” (z naciskiem na żal), albo nowe, pożalsięboshe formaty.
Jednym z nich (nowych) –  program o emerytowanych postaciach życia publicznego,  którzy zamiast jechać w kameralnym rodzinnym gronie przewietrzyć skarpetę z sandałem w opcji ileś-tam-inclusive, albo bedendbrekfast,  wybierają się w podróż po świecie z kamerami i młodym jutuberem (#gdybytomiałojakośpomóc), by zrobić coś for the first time in da lajf.  Zamiast szufladki sentyment, w tym przypadku  TV otwiera u widza zakładkę “litość(i)”.
Dla spragnionych podróży w przyszłość jest też program o tym, jak dana para “gwiazd” będzie wyglądać za 50 lat. Przy stałości uczuć polskich celebrytów to pewnie dla nich pierwsza i ostatnia szansa, by zobaczyć jak ta druga osoba jawić się będzie za ileś tam dekad, ścianek i bankietów. Charakteryzacja w programie tak nie-przekonująco-szpecąca, że nie zdziwiłby mnie rozpad związków niedługo po emisji programu (#pewnychrzeczynieodzobaczysz).
Dodatkowo- standardowo: pierdyliard programów tanecznych, konkursów wokalnych i tych na modelkę, lub żonę rolnika,  często z tym samym, mdłym jak chleb bez glutenu, jury i masą roztkliwiających historii uczestników w tle.
Wszystko to okraszone teleturniejami, gdzie główną nagrodą jest kuferek parówek lub kilogram ciastek (tych, co w makro nie zeszły, a termin przydatności do spożycia krótki) i mistrzowsko zagranymi, (he he,
hy hy,hy) przez amatorów-bo nie aktorów , paradokumentami ze szkół, szpitali, chodnika, piwnicy lub trzepaka.
Jak pomieszamy te “hity” cuzamen do kupy to wychodzi nam ti-wi-bigos, dużo bardziej niestrawny niż ten wyrzucony przez Eluśkę w Weselu pana Smarzowskiego.
A ponieważ, jak przeczytałam gdzieś w Internecie, warto rozwijać w życiu coś więcej niż dywan – rozwijajcie się, a to oznacza: dawkujcie sobie TV
do niezbędnego minimum (prognoza pogody, jak nie macie apki
w telefonie, czy coś w tym stylu). #kuprzestrodze

W sekcji “kino” nie działo się przez te kilka miesięcy nic przełomowego. Oczywiście wedle mojej skromnej opinii. Choć przyznaję,  nie widziałam norweskiej produkcji pt. Traktorek Florek ratuje farmę, więc może mylny to osąd…
W kategorii “książki” – letni wysyp pseudocelebryckiego bełkotu, który nie różni się poziomem intelektualnym od tego co Pani lub Pan z Internetu wrzucają na fejsika czy insta, więc taniej Wam będzie założyć fejk konto
i ich obserwować, dla tak zwanej beki, a kaskę zaoszczędzoną w M-piku wydać na hipsterską kawę w Starbuniu (szczególnie, że powrócił już sezon na pumpkin spice latte), lub coś, co zasługuje rzeczywiście na miano książki.
W sekcji “newsy inne” – rojal łeding za nami!  Skomentuję jednym zdaniem – pannie młodej nie zaszkodziłoby użycie żelazka przed wjazdem na katedrę, bo tak wygniecione kiecki,  jak jej ślubna,  to nawet
z Ali-super-ekspres nie przychodzą do klienta.
W sekcji “kultura wyższa”, a konkretnie ta wybitnie-ambitna sztuka, którą rozumieją tylko wytrawni odbiorcy, jestem raczej typem pół-słodkim, więc odpuszczę sobie komentowanie wydarzeń z tej sfery mających miejsce
w czasie niedawnym. To bowiem nie przez nałogowe oglądanie współczesnych form teatralnych i słuchanie niekomercyjnego jazzu mnie tu ostatnio nie było. Co to, to nie.
Strefa ciszy, jak w Pendolino (wiecie, ta, w której permanentnie znajduje się Stefan), wynikała z czego innego.

I tu dochodzimy nieuchronnie do momentu w którym robię swój prajwet kaming-ałt.
I wyjaśniam, co się kryję (oprócz zwykłego ludzkiego lenistwa) za tym, że na nonsensie od kwietnia- dotąd cisza, jak w wagonie numer siedem włoskiego składu.
Otóż drodzy czytelnicy: życie przyspieszyło. Jak pasażer idący do tej pory powoli na pociąg relacji Świnoujście- Przemyśl, gdy słyszy gwizdek konduktora. Co najmniej tak. (#cojamamztymipociągami?).
Przez owo przyspieszenie rozumiem ilość nowych  zdarzeń/wydarzeń/rzeczy tu bi dan, które zleciały jak grom z jasnego nieba na Hawranowe życie.
Znaczy się niespodziewanie zleciały. Co najmniej jak nagła promka (promocja, przyp.red.)  dla hipsterów na hummus i glutenfri pieczywo.

Przede wszystkim dziś po raz pierwszy piszę do Was mając świadomość,
iż jestem w dwupaku. Tak chciał los, karma, fortuna (jak pisał niegdyś wspomniany już wcześniej korpoziom z korpoławki).
Wewnętrzny Hawran się (z)materializuje, w postaci nowego człowieka, który (już teraz żywię taką nadzieję), będzie równie wspaniały (i skromny) jak jego rodzice.
Nadzieję mam też już teraz na to, iż nie będę za bardzo podjadać
w przyszłości swemu dziecku Vibovitu na sucho (#nałogidzieciństwa #białyproszek #jużterazwiemżebędziekusiło).

Ufam więc, że zrozumiecie czas, kiedy zamiast pisać, wolałam spać,
bo poziom hormonów zmienił priorytety. Turboistotność poduszki, łóżko najlepszym czwornożnym przyjacielem człowieka i tym podobne.
W nagrodę za cierpliwość oddanym fanom obiecuję, iż nową sferę w życiu postaram się jakoś na wesoło (w)transferować do bloga.
Jeszcze nie toczę się jak opona “Miszlę”, więc jest nadzieja, że dotrę do laptopa raz na jakiś czas i jakąś opowieść do kawy Wam zapodam, co byście nie musieli cały czas oglądać tylko śmiesznych filmów z kotami na YT (#osobiściewolępsy).
Dodatkowo, oprócz pozitiw testu ciążowego, w ostatnim czasie,
do wszystkich rzeczy, które kiedyś wymieniłam jako swój “dobytek” (Punciak, blender i odkurzacz mają się dobrze, gdyby ktoś pytał), doszedł pierścionek zwany zaręczynowym, który  zakłada kolejne zmiany nadchodzące w życiowym CV.
Trzeba więc będzie poświęcić kilka odcinków dobrego serialu i znaleźć czas na wszystkie łeding-blogi, żeby jakoś ten speszal dej ogarnąć. Przy tym wybieraniu i organizowaniu wskazane byłoby zajadanie czegoś z kategorii: ziemniaki/ zupka chińska/ promocja dekady/ słodycze marki “dany dyskont”, gdyż ceny wszystkiego, co w nazwie zawiera “ślubne” szybują
na takie wysokości, że klękajcie narody…chleb i woda na codzień, żeby na to nazbierać. …
Miks tryliarda rzeczy, które trzeba ogarnąć organizacyjnie, formalnie, prawnie, z milionem badań (lekarskich i weselno-rynkowych z cyklu
“w czym/czym/dlaczego tak drogo?”) sprawia, iż nie wiem czy nagle powrócę na falę blogowania niczym regularnie trenujący surfer, ale starać się będę, by pauzy krótszymi były, niż ta ostatnia. Słowo Hawrana. Podwójne słowo Hawrana.

Tymczasem idę uciąć sobie krótką drzemkę! Jeśli również macie taką szansę – polecam.

Kilka p.s.-ów (porad sekretnych) tytułem zakończenia:

p.s.1  Jedzcie cytrusy! (zawsze aktualne).
p.s. 2 Nie panierujcie nigdy kotletów kaszą manną (na hormonalnym rauszu kiedyś pomyliłam kaszę z bułką tartą i efekty były takie, że nawet twórców Kuchennych Rewolucji mogłoby dosięgnąć zdziwienie).
ps.3  Nie stresujcie się za bardzo, bo można przez stres na przykład odcedzić rosół do zlewu i zostawić tylko warzywa,  zamiast tylko wyjąć z niego warzywa (historia autentyczna/nie moja).
p.s. 4 Jak już jesteśmy przy zlewie –  nie wyrzucajcie kurczaków w całości do odpływu, bo później sąsiedzi z parteru, u których kanalizacja nie wyrabia najbardziej, nie dojadą do rodziny na Wigilię (historia zasłyszana,
też autentyczna/ również nie moja).

Dobroci życzę,

H.