Różowa gwiazda i “zielone wolne, ekran u góry”, czyli kinowe lata totalnego absurdu.

Coś się nam się wiosna w tym roku nie może rozkręcić pogodowo na dobre… Po chwilach radości z 20 stopni Celsjusza i pełnego słońca dostajemy “na twarz” grad, deszcz, wiatr. Gapienie się na taki miks za oknem, u mnie osobiście, przywołuje nastrój sentymentalny. A, że w zasadzie sentymentalnie jeszcze na “nonsensie” nie było, postanowiłam, że tę aurę wykorzystam na herbatę z cytryną i wpis z cyklu “powrót do przeszłości”. Lepsze to niż sprawdzanie na stronie pewnej perfumerii, czy przypadkiem nie ma jakiejś niesamowitej (najlepiej 90%)  promocji na moje ukochane perfumy Love Story marki Chloe. Przerwa w serialach też się przyda.

Gdyby ktoś, ot choćby socjolog taki jak ja, zadał Wam kiedyś, w trakcie wywiadu pogłębionego narracyjnego na przykład (podpowiem, ze to bardzo długi wywiad jest) pytanie, do jakich lat najchętniej byście się cofnęli, to jaka byłaby Wasza odpowiedź? Możecie zrobić sobie teraz pauzę na szybki  respons w głowie, zachęcam wręcz do tego.

Pewnie niektórzy z Was “wróciliby” do czasów podstawówki (w moim przypadku takich, gdzie każdy wolny moment spędzało się na podwórku i gdzie karą był szlaban na wyjście na dwór, a nie ban na korzystanie z tableta).

Inni zapewne powróciliby do czasów licealno-nastoletnich bardziej (smak różnych pierwszych rzeczy tak bardzo).

Jeszcze inna grupa respondentów zawróciłaby zaś zapewne do studenckich czasów.

Ja znajduję się w tej ostatniej grupie, ale studenckie czasy jako takie są mi tutaj potrzebne tylko jako klamra czasowa. Hawran dwudziestokilkuletni byłby bowiem tym, do którego formy chciałabym, choć na jeden dzień, powrócić. Ale nie tylko Hawran – student walczący o kolejne wpisy w indeksie, wcinający kopytka w Misiu za dwa złote i dziesięć groszy, czy znający rozkład komunikacji miejskiej w mieście Wrocław o nieeeebo lepiej niż wszechobecne dziś aplikacje-nawigacje.  Przede wszystkim bowiem byłby to młodszy nieco Hawran – pracownik pewnego kina.

Nazwy kina wprost nie podam. Ale jak podpowiem, że jego symbolem jest różowa gwiazda, to w sumie macie wszystko podane jak na niedzielno-obiadowym talerzu.

Teraz skoro już wiecie jaki czas i jakie miejsce jest przedmiotem mego ckliwego wspominania, pozostaje mi uzasadnić dlaczego właśnie tam, a nie gdzie indziej bym wróciła, gdyby jakaś złota rybka spełniająca życzenia, albo maszyna umożliwiająca podróżowanie w czasie by mi na to pozwoliły.

Odpowiedź jest prosta: LUDZIE.

Podzielmy ich, socjologicznie skategoryzujmy nieco, dla uzyskania większej przejrzystości.

Kategoria 1: ludzie-współpracownicy.

Outfit: czarne koszulki z różowym napisem, do tego spodnie, których nie szkoda pobrudzić popcornem lub sosem do nachosów, na nogach obuwie zazwyczaj sportowe (wszak bieganie między wieloma rzędami w sali na 500 miejsc w szpilkach na przykład mogłoby być mało komfortowe).

Jedyni w swoim rodzaju. Nie do podrobienia i zastąpienia. O każdej z kilkudziesięciu postaci,które przewijają się w tym momencie przez moją głowę, można by napisać książkę i byłaby ona dłuższa niż Hobbit (czytaj, dałoby się z niej zrobić minimum 3 trzygodzinne filmy).

Z nazwisk wymieniać nie będę, bo na wszystkich nie starczy mi czasu i cierpliwości do klepania w klawiaturę. Będzie musiało wystarczyć kilka potoków myśli,  które jako pierwsze przychodzą mi do głowy. A więc, a więc: jednostki, z którymi wróciłabym na wspólną zmianę w kinie to ludzie:

  1. Zwinni i sprawni. Pierwszy z brzegu przykład niezwykłej zwinności szeregowego pracownika kina związany jest z filmem, przy którym przetrwali tylko najtwardsi zawodnicy. Avatar (czyli mała ilość efektów 3d rozreklamowana całkiem odwrotnie). Liczba seansów dziennie: zbyt dużo. Liczba zajętych miejsc na sali na każdym seansie- wszystkie bez wyjątku. Czas na “przygotowanie sali” pomiędzy seansami – za krótki (w porywach do 10 minut). Element stresu: ogromny (wszak horda ludzi oczekująca na kolejny seans napiera na pracowników wpuszczających na salę z siłą Hulka). Latać na miotle trzeba więc było sprawniej niż robi to baśniowa Baba Jaga, a w międzyczasie wyczyścić jeszcze “wyprodukowane z niezwykłą, jak na taki sprzęt precyzją” okulary 3d (sztuk tyle, co miejsc, czyli 500+).
    W tym samym czasie wojownicy na kasach biletowych rozkorkowują kolejki następnych żądnych kinowych wrażeń klientów, którzy procesu tegoż odkorkowywania usprawnić nie pomagają, bo oprócz załatwienia sprawy pod tytułem “zakup biletów”, zadają jeszcze pytania dodatkowe: a gdzie tu w Pasażu znajdę bankomat, czy jest tu może apteka i w ogóle, to czy jest jakaś promocja na tańsze parkowanie? Należałoby do zwinni i  sprawni dodać więc jeszcze: “z doskonałą wiedzą o centrum handlowym, w którym się znajdują”.
    Nie można zapomnieć o fajterach z kinowego baru, którzy jedną ręką sypią popcorn, drugą nalewają zimny napój, trzecią ( niewidzialną chyba) podają nachosy a do tego jeszcze jakimś cudem drukują Wam paragon i wydają resztę. Często odpowiadają również na pytania, które wcześniej klient zapomniał zadać na kasach biletowych.
  2. Zakręceni. No bo lekko (pozytywnie) zwichrowanym trzeba być, żeby przez kilka tygodni szukać w kinie sali nr 12, która nie istnieje. Albo żeby przez pomyłkę wkleić zwiastun horroru przed seansem bajki dla pięciolatków, czy puścić film do góry nogami lub w niepoprawnym formacie.
  3. Pomysłowi. Szczególnie w odniesieniu do nowych pracowników, których w ramach kinowego “chrztu” wysyłało się na różne dziwaczne “misje”, ot choćby misję liczenia foteli na salach, misję mierzenia temperatury ekranu, czy też misję naprawy okularów 3d w salonie Vision Express.
  4. Ceniący dobrą imprezę. Od kameralnych spotkań po tak zwanej “zetce” (zamknięciu) na grunwaldzkich schodach, gdzie próbowano nieudolnie “złapać gołębia”, aż  po słynne “ambulans party”, na którym osoba, do której prawdziwy ambulans zostaje wezwany magicznie odzyskuje przytomność, dosłownie na kilka sekund  przed przyjazdem owego i ucieka w krzaki, zostawiając pozostałe 40 osób w stanie totalnego osłupienia i z koniecznością tłumaczenia się sanitariuszom, iż pacjent zbiegł.
  5. Kochający kino i filmy. I czasem z tej miłości nakłaniający współpracowników do oglądania w ramach prywatnego nocnego maratonu wszystkich starych części Gwiezdnych Wojen, tylko po to, żeby o 6 rano powiedzieć im: “teraz jesteście moimi prawdziwymi ziomalami”.

Można by tak wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej ja bym mogła. Ale czasem mniej znaczy więcej. Słowem podsumowania więc tylko jeszcze dodam w temacie współpracowników z tamtego okresu, że to banda cudownych ludzi, którzy zaproponują Ci zrobienie chórków do swoich hip-hopowych kawałków, którzy x lat po zakończeniu pracy spełnią Twoje marzenie i zaproszą Cię na koncert Twojego ukochanego zespołu do Anglii, którzy zawsze pamiętać będą o tym, że jeśli kawa z Orlenu to tylko mocha, a jeśli mają Cię czymś upić, to tylko wiśniówką z sokiem bananowym. To Ci, którzy będą bili z Tobą rekordy w długości rozmów telefonicznych nocą, i Ci, którzy podczas imprezy po zamknięciu kina, zaszyją się z Tobą w pustej sali, by pogadać o życiu i o tym dlaczego na każdej sali najbardziej optymalne miejsca do siedzenia to te po środku. Wproszą się też na wesele na obiekcie Morskie Oko (wproszą przez płot), z którego wyniosą dwie wódki w prezencie, twierdząc uparcie przy pannie młodej, że są gościem pana młodego i na odwrót i podzielą się z resztą kamratów łupem. Pojadą niekiedy nieustraszenie w bagażniku, gdy zabraknie miejsca w aucie, wyniosą czasem z klubu zasłony, bo akurat mają gołe okna na chacie, zaśpiewają Ci “Kawiarenki” prawie tak dobrze jak Pani Irena Jarocka i kupią lizaka z serduszkiem, gdy Ci będzie smutno i źle.

Ta właśnie ekipa wygenerowała duży, jeśli nie największy procent Hawrana w Hawranie. Za tę “generację”właśnie należy im się mały hołd. Do tych, którzy wiedzą, że to o nich – dzięki, że byliście i jesteście 🙂 

Kategoria 2 : ludzie- klienci, czyli klienci też ludzie.

Kategoria druga to grupa społeczna, która wygenerowała we mnie niezmierzone pokłady cierpliwości. Poprzez wiele swoich pytań, odpowiedzi i zachowań. W skrócie “bez nich nie byłoby tak wesoło jak było”.

Klasykiem gatunku są już dialogi kasjer-klient pod tytułem: “bilet normalny, czy ulgowy? ” -> “tak” lub “bilet normalny czy ulgowy? ->“ a czy ja wyglądam na nienormalnego?”. Kanonem stały się też przeinaczania przez klientów tytułów filmów, z Incepcji na Iniekcję, z Ostatniego Domu po lewej na Ostatnie drzwi po prawej, z Avatara na Aviatora, itd.

“Zielone wolne, ekran u góry” – często po dziś dzień możecie usłyszeć te słowa od kasjera. Błagam, patrzcie wtedy na miejsce na ekranie komputera, które pokazuje Wam ów kasjer a nie do góry w kierunku sufitu. Nie odpowiadajcie też czegoś w stylu – w takim razie poproszę dwa zielone 🙂 Bo będą potem o Was pisać na blogach 🙂

Ludzie-klienci to często postacie, o których, chcąc nie chcąc, pracownik kina dowie się bardzo dużo w przeciągu zaledwie dwóch minut (choć czasem bardzo by nie chciał). Dowie się na przykład, że przeciętna para, wybierająca się do kina na randkę, potrafi pokłócić się absolutnie o wszystko, począwszy od wyboru seansu, przez wybór miejsc, aż po opinię o filmie przy wyjściu z sali i idące za tym gromkie: “przecież to Ty chciałaś/chciałeś na to iść!” lub “trzeba było ściągnąć z neta, zamiast wydawać na to hajs!”.

Czasem, dla miłej odmiany, zdarzą się  klienci, którzy po pierwsze przychodzą do kina jako do miejsca rozrywki, a nie po to żeby się kłócić. Dodatkowo naprawdę ufają temu co im polecisz, zawsze ustawiają się w kolejce do Ciebie, żeby z Tobą chwilę porozmawiać, a lata później wciąż poznają Cię na ulicy i rzucają uśmiechnięte ‘dzień dobry”. Miłe to jak nie wiem co. I na tym poprzestańmy opis drugiej z wymienionych kategorii.

Tytułem małego podsumowania: do mnie kino, po tych 6 latach niebytu w nim w roli pracownika, wraca na różne sposoby. Niektóre powroty motywów kina do mojego życiorysu były/są naprawdę wyjątkowe, czasem niespodziewane, czasem wręcz magiczne i choćby dlatego, należało się temu miejscu poświęcić choć kilka słów.

Życzę Wam, moi drodzy,  zgodnie ze starym nawykiem, samych udanych seansów!

H.

p.s.

Na zdjęciu poniżej dobre na każdą pogodę, a na niepogodę to już w ogóle cudowne – żelki jogurtowe, dobra muzyka, herbata prosto z Chin i gwiazda (prawie taka, jak ta różowa z logo koszulek i kina). Szkatułka po prostu zmieściła się w kadrze.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *