Tytułem wstępu…
Post o muzyce nadal czeka na ławce rezerwowych na swoje “wejście na blogowe boisko”. Paradoksalnie czekając mam wrażenie, iż lepszej “formy” nabiera.
“Pisanek”o nadchodzącej Wielkanocy też nie będzie. Wszyscy bowiem wiedzą, że na A4 dwadzieścia siedem kilometrów korka w jedną stronę, że do każdego zjazdu z autostrady godzina stania do bramek i, że jeśli nie pieczecie ciasta sami, to do dobrej cukierni w sobotę musicie stanąć w kolejce jeszcze przed otwarciem, (jak w PRL-u) żeby utrafić smaczną kostkę sernika. To tak jasne, jak fakt, że w “Modzie na sukces” każdy był już w związku z każdym.
O czym zatem dziś?
Będzie trochę filmowo i bardzo o życiu.
Będzie poważniej nieco niż zwykle. Ale tylko nieco.
Po tytule możecie się powoli (lub szybko) zacząć domyślać, że będzie w to wszystko zamieszany podziw.
Wobec kogo?
Już spieszę z wyjaśnieniami.
Są dwie. One. Dziewczyny. Historii tej i życiowe bohaterki. Obie mają imiona składające się z 3 liter (nie żebym je przez to jakoś faworyzowała… no może trochę). Jeszcze się nie znają, ale planuję to wkrótce zmienić.
Dlaczego będzie trochę filmowo? Ano dlatego, iż postanowiłam nagrodzić je obie moją własną wersją Oscarów.
Jedna z nich otrzyma wirtualną statuetkę za scenariusz, druga zaś za zdjęcia. W bonusie obie dostaną honorowego Oscara za całokształt swej osobowości. Kto nie-bogatemu zabroni. I nie będzie u mnie pomyłki z nazwiskami (kopertami) 🙂 .
Kategoria : “scenariusz oryginalny” – Iga Zakrzewska-Morawek
Poznana lat temu ładnych już kilka. Jako nowa współlokatorka przybyła do mieszkania na Maślicach, wraz z toną książek, kafetierą (zwaną czasem makinetką lub kawiarką po prostu) i podobnym do mnie uwielbieniem do czekolady. W momentach mniejszego zapotrzebowania na słodycze nie gardziła dobrą kiełbaską. W trakcie wielu wypitych wspólnie kaw (nazywajmy rzeczy po imieniu – hektolitrów obrzydliwie słodko-mleczno-pysznych kaw) stała się dla mnie Szpikulcem, ja zaś byłam nazywana przez nią Hawranem zza ściany. Szpikulec ma znaczenie symboliczne, tak, jak teraz sobie o tym myślę… Pseudonim powstał niby przypadkowo, na zasadzie wyrazów tworzenia, a zaczęło się od …imienia (rym się wkradł, patrzcie Państwo!). Iga-Igulec-Szpikulec. Ale podprogowo ten “ostry” nieco z nazwy pseudonim to wyraz jej czupurnego charakteru, zuchwałej inteligencji i ciętej riposty. Jeden z moich największych ludzkich motywatorów do tego, by pisać, słowem obracać. Sama jest dla mnie mistrzynią słowa. Słowa zadziornego, nie-wprost, dającego do myślenia.
Dziś, po kilku latach, gdy już przez ścianę nie dane jest nam mieszkać, gdy się z nią widzę, mam wrażenie, jakby prawie nic się nie zmieniło. Błysk w oku ten sam, wygląd jak u nastolatki, kawa ciągle z kafetiery, a nie tam zalewajka z czajnika. Szpikulec vol.2 to dziewczyna w rdzeniu ta sama co niegdyś. Dziś jednak dodatkowo żona, matka i autorka. Na jej koncie i blogi i książka i wiele pomysłów, które zawsze popierać rękoma i nogami i czym jeszcze tylko będzie potrzeba będę. Jakościowo bowiem wspaniałe to jest. Indywidualne, oryginalne, IGOwe. Nie do podrobienia. Jeżeli nie czytaliście jeszcze “Świata wg Żunia”, który na dobrych księgarnianych półkach, czeka na zgarnięcie, to naprawcie ten błąd czym prędzej! W drodze zaś po książkę, możecie zapoznać się z Igą czytając jej IGAZM (http://igaz-m.blogspot.com/).
Niech jej osoba niejako przedstawi się Wam sama. Tak będzie najlepiej. Ja dodam tylko, że to jedna z najodważniejszych i najbardziej inspirujących osób, jakie na swojej życiowej ścieżce poznałam. Gdybyście zaś potrzebowali autografu autorki na Waszym egzemplarzu książki – dajcie znać, coś się wymyśli.
Kategoria: “zdjęcia” – Ewa Nogaj-Jezierska
Ewę, dla odmiany od Igi, poznałam całkiem niedawno. W interesach, jak to się mawia. Konkretnie chodziło o to, że zawsze marzyła mi się profesjonalna sesja fotograficzna, a splot okoliczności sprawił, że o Ewie usłyszałam jak przyszło do realizacji marzenia.
Konkret kontakt, raz-ciach, sesja umówiona. Dzielnica Wrocław Biskupin wybrana zostaje jako “sesyjny” plener, więc myślę sobie: jak ja nie ogarnę, to krajobraz nadrobi. Pogoda wymarzona, więc coraz więcej aspektów na korzyść przyszłych zdjęć przemawia. Jedyny znak zapytania: jakim człowiekiem okaże się Pani fotograf, czy nić porozumienia złapać się uda? Nie opadł jeszcze kurz po podjechaniu pod biskupińskie wały, a już wiedziałam, że pytanie powyżej było retoryczne. Pozytywna energia rozpozna od razu inną pozytywną energię. Potem chwila zdjęciowych ustaleń, a w międzyczasie wymiana zdań o tym, że Ewa to genialne imię, krótkie, konkretne, że nie znamy niefajnej Ewki, że za mało rodziców teraz nazywa tak swoje córki itp. itd. i… atmosfera jak złoto gwarantowana.
Dwie godziny instruktażu Pani Fotograf i mojego włażenia po drzewach, skakania, wymachiwania rękoma, leżenia w trawie ma swój efekt w postaci zdjęć, które są moimi absolutnie ulubionymi w życiu. Hawran w formie radosnej, zamyślonej, poważnej, nieogarniętej – magicznie uchwycony w obiektywie doskonałej artystki.
I choć niektórym pewnie wydawać może się to proste, że jak masz dobry aparat i światło, to i zdjęcia wyjdą, to ja na przekór i pohybel tymże ludziom, uważam, że dominujący wpływ na końcowy efekt ma fotograf właśnie, jego zdolność stworzenia takiej atmosfery na sesji, że w zasadzie zapominasz o tym, że będą z tego foty, a po prostu biegasz, skaczesz i uwalniasz siebie z siebie. Fotograf, który generuje taki ciąg wydarzeń to prawdziwy brylant.
Jeżeli profeszyn seszyn chodzi Wam po głowie – kontakt do Ewy poniżej:
https://www.facebook.com/EwaJezierskaFotografia/
Z tymi inspiracjami Was zostawiam. W kolejce o 6 rano do cukierni nie stałam, więc ciasto piec biec muszę.
Wesołego (dopowiedzcie sobie czego konkretnie)
H.