O prawdzie ekranu, oczach śmiejących się do sernika i MIŁOŚCI.

"Wyciągnęła do mnie rękę,
 Nie wiedziałem co mam zrobić,
 Więc ...
 Połamałem jej palce swoim  milczeniem"
 
Jonathan Safran Foer 'Strasznie głośno, niesamowicie blisko'

W anturażu pogody pod tytułem “brr, jak zimno / hmm, może jednak pora uznać wyższość czapki nad doskonałym ułożeniem fryzury…”, grzejącej, nie do końca efektywnie, ściany (!) w Superjednostce i ogólnego spadku poziomu dobrego nastroju ludzi dookoła, (objawiającego się choćby tym, że Pani kasjerka w jednym z dyskontów krzyczy na starszą Panią, że cenę promocyjną to może i owa Pani widziała na półce, ale na kasie obowiązuje “prawda ekranu”), powstaje ten wpis.
Jak widzicie cytat patronujący na początku też do wybitnie optymistycznych nie należy…
Nie chciałabym jednak, żebyście myśleli, że będzie to jakiś “emo” wpis
o tym, że hu hu ha, jaka ta zima (co idzie) jest zła.
Entourage opisałam, bo “dobrze mieć tło”, a cytat będzie mi nieco pasował do dalszej treści. Poza tym jest jednym z moich ulubionych fragmentów książkowych tak w ogóle, więc punkt dla Was w kategorii: “poznajmy Hawrana bliżej”.
Oczywiście zanim przejdziemy do meritum moich dzisiejszych przemyśleń, dodać muszę, iż stanęłam w obronie starszej Pani, która o cenę “śmiała” zapytać. Pani kasjerce należało się bowiem pacnięcie za te krzyki i rugania, ale promocja na pluszowe warzywa już się zakończyła, dlatego też nie za bardzo było czym pacnąć, została więc reprymenda słowna. Użyłam bez wahania. Bo słabszych trzeba bronić. Tak mnie nauczono.

Skoro już wiecie, jak to niezwykle heroiczna potrafię być, przejdźmy sedna.
A więc, a więc… Tamdaradaaam (fanfary w tle):
dzisiejsze myślowe wodospady (do)tykać będą sfery, o której tak wprost nie było jeszcze na nonsensowych stronach – sfery związkowej. Lub bardziej po ludzku i wprost – o MIŁOŚCI będzie! O!

Dawno dawno temu…

W nieodległej bardzo galaktyce, a w zasadzie całkiem blisko…

kształtował się Hawran. To indywiduum, co to do Was właśnie pisze. Postać, dla której bez glutenu równa się bez smaku, która w kawiarni zawsze wybierze pełnotłuste mleko, i którą załamuje wzrastająca co rusz cena masła.
W procesie tegoż ogólnego formowania kluczową rolę odegrał bezsprzecznie rodzinny dom. Pierwszy rejon, nie tylko wykształcania kubków smakowych, ale i  obserwacji ludzkich relacji plus naczelna baza przemyśleń dotyczących tego, o co w tych związkach, uczuciach i tym podobnych chodzi.
Budowane przez lata fundamenty wiedzy “o”, zaowocowały tym, że weszłam w dorosłe życie z przeświadczeniem, iż: małżeństwo może przetrwać kilkadziesiąt lat, mimo ogromnej różnicy charakterów małżonków, że o każdą relację powinno się próbować walczyć (jeśli poczucie jest, że warto) i ją naprawiać, a nie zastępować od razu inną,
a w rodzinie, mimo, że czasem bywa ciężko, bo róznice charakterów
i w ogóle, zawsze koniec końców powinno się mieć świadomość, że jedno za drugim stoi przysłowiowym murem.
Tamten czas zaprocentował również tym, że nie do końca powiem dziś
o sobie “feministka”.
W moim domu rodzinnym pracował tata i pracowała mama. Układ tak jakby współczesny, modern taki.  Ale równocześnie tata w kuchni mógł sobie pozwolić zaledwie na obranie ziemniaków i “przekręcenie przez maszynkę” sera na świąteczny sernik, nic więcej za bardzo, bo w sercu domu prym wiodła mama. Lubiła to, zawsze twierdziła, że zrobi w tej sferze coś najlepiej i co więcej, nikomu to nie przeszkadzało (a już na pewno nie tacie). Do zakupów i sprzątania domu też męskiej ręki nie dopuszczała, no bo przecież “i tak trzeba byłoby poprawiać”.
Ale wiadomym było równocześnie, że jak mus był w elektryce pogrzebać,
czy w warsztacie coś zalutować, to był od tego pan domu. Każdy miał swój metaforyczny ogródek, nikt nie gonił kobiet “na traktory”,  a mężczyzn do pieczenia drożdżowego makowca.  Nie oburzał nikogo obraz cioci Stasi
w Klanie serwującej Jureczkowi ciepły obiad lub parzącej czaj. Był za to brak poczucia, że coś się musi, a coś powinno. Nikt nikomu dróg nie zamykał (gdyby na przykład tata się uparł, że jednak kalafiorową ugotuje, lub gdyby córka stwierdziła, że chce jeździć w rajdach samochodowych czy w wulkanizacji pracować).
Mogłam wracać do domu z zadrapaniami po upadku z drzewa i jedyna dezaprobata w oczach mamy tyczyła się podartych rajstop, mogłam też bawić się całkowicie po dziewczyńsku. Nie było głosów, że faceci są ble
i w ogóle “samiec Twój wróg” (Seksmisja, 1983). Stąd ten feminizm u mnie taki wybiórczy, w sensie zarabiajmy tyle samo niezależnie od płci, respektujmy siebie nawzajem, ale jeśli któraś kobieta ma ochotę być przepuszczaną w drzwiach, to jej na to pozwólmy i nie róbmy hecy. Złoty środek, jak mawiał Horacy.
Miłość w moim rodzinnym domu formę zaś miała pragmatyczną. Objawiała się zaserwowaniem przez mamę ulubionych ruskich pierogów przy przyjeździe do domu, lub kupnem ukochanej drożdżówki z samego rana raczej niźli mówieniem o uczuciach, przy pomocy górnolotnych słów. Ale człowiek się czuł mimo tego pewnie i bezpiecznie tak jakoś.

Tymczasem…

XXI wiek w pełni. Świat na wyciągnięcie ręki (czasem bardzo dosłownie na dosięgnięcie do klawiatury typu QWERTY).  Możliwość poznawania ludzi nie tylko w pracy, w szkole, czy poprzez wspólnych znajomych.
Przyjaźnie, a nawet “miłości” “zawiązują” się coraz częściej za pośrednictwem “sieci”. Lokalizacja? Coraz mniej istotna.
Ogółem wszystkiego pełno: informacji, towarów, promocji, dostępności.
I wszystko dzieje się szybko, a przez to pełno i szybko mam wrażenie, że ludzie się czasami zwyczajnie gubią.
Ja nie z tych, co to mówią, że kiedyś było lepiej. Mnie się po prostu wydaje, że kiedyś było nieco spokojniej (bardzo subiektywne pojęcie, możecie się nie zgadzać).  Obserwując swoich znajomych i patrząc wstecz na swoje życie widzę zbiór ludzi, którzy na różne sposoby szarpią się o przetrwanie w tym dostatku wszystkiego. Przetrwać w dostatku- paradoks!
Jedni walczą o relacje, o które powinni wojować, inni zakańczają te, które rzeczywiście należy zamknąć za sobą, bo nie wnoszą w życie nic oprócz spustoszenia, a jeszcze kolejni zbyt łatwo poddają miłości, czy przyjaźnie, bo  jakaś “błahostka” nastąpiła, bo przecież “tego kwiatu jest pół światu”, bo łatwiej rzucić przysłowiowy ręcznik na ring etc., ostatnia grupa zaś niepotrzebnie bije się o coś, co dawno należałoby odizolować. Istny matrix zachowań i taktyk.
Imprezy rozwodowe obchodzone są równie hucznie co wesela, statusy na fejuniu zmieniają co rusz poziom skomplikowania  i gdzieś w tym wszystkim byłam i jestem ja, z przeświadczeniem: “chyba powinnam żyć
w innych czasach”. Przesiąknięcie wzorcem rodziców żyjących
w kilkudziesięcioletnim związku zwyczajnie jeszcze do niedawna nie zgrywało się z tym, co widziałam dookoła. Nie banglało…

Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora swego czasu pisali do siebie przepiękne listy. Ilość uczuć przelewanych na papier była tam tak wielka, że spotykając się w końcu twarzą w twarz nie wiedzieli momentami jak się zachować, tak wiele powiedzieli sobie za pomocą słów na papier przelanych. Onieśmielało ich to uczucie i łatwiej było im pisać.  Współcześnie ludzie w kontakcie twarzą w twarz z innymi  (jeśli już na taki kontakt się decydują) niejednokrotnie słuchać i rozmawiać też jakoś nie potrafią. Ale  nie o wspomniane na przykładzie mistrzów słowa onieśmielenie tu chodzi,
a o przyzwyczajenie do wyrażania uczuć za pomocą emotikon, gifów
i skrótowych najlepiej form tekstowych. Smutne.

Wracając na tory optymizmu jednak… Ten sam dom rodzinny, który ukształtował wizję tego, że “się da”, wygenerował też  podprogowo upór
i  wiarę, że tak naprawdę będzie, mimo, iż świat czasem jakieś kłody pod nogi  podrzuca.
I zgodnie z tym upartym podejściem, jako dominującym,  staram się żyć.

Żyć z postawą, że jeśli trzeba z jakiejś relacji zrezygnować, to należy to zrobić w atmosferze ogromnego szacunku względem drugiej osoby (jak pisał Volantification, w jednym  z lepszych blogowych tekstów,  jakie czytałam: “zostaw drugą osobę lepszą, niż ją zastałeś”), bo o prawdziwej dorosłości świadczy to czy umiesz rozstać się z godnością. Jak również,
że nie należy, jak w cytacie otwierającym , “łamać komuś palców milczeniem”, a wziąć na klatę odpowiedzialność za swoje decyzje i zrobić wszystko, by krzywda dla każdej ze stron była możliwe jak najmniejsza i by jej niepotrzebnie nie eskalować.
(podkład muzyczny do tego akapitu): Jak śpiewa Kortez: “to dobry moment/ już nie czekajmy,/to dobry moment/ oszczędźmy sobie, najgorszych wspomnień, to dobry moment”.

Jednocześnie staram się żyć z postawą, że jeśli o jakiś związek należy walczyć, bo serce tak mówi za pomocą rozumu (#naczyniapołączone) to trzeba dołożyć wszelkich starań, żeby tę rękawicę podjąć
i … wytrwać.  Wtedy jestem Hawranem-Fajterem. Mój upór bywa w tego rodzaju sytuacji doskonałym sprzymierzeńcem, bo daje moc i siłę.  A siła się przydaje. Jak mówią w sieci: “Internet to nie rurki z kremem”. Co dopiero Miłość…

Definiując dom, dzisiejsze czasy, wybiórczy feminizm i kondycję świata, nie napisałam w sumie, czym DLA MNIE jest ta cała “MIŁOŚĆ”.  Oprócz tego,
że tematem przewodnim 99% muzycznych utworów.  Otóż jest ona dla mnie totalnym miszmaszem/ wielkim kotłem Panoramixa/ zlepkiem: nieograniczonego zaufania do drugiej osoby, poczuciem bezpieczeństwa
w jej towarzystwie, świadomością, że nawet jak dojdzie do starcia upartych charakterów, zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Jest szacunkiem, wzajemną wyrozumiałością i umiejętnością powiedzenia: boję się.
Jest też bardzo pragmatyczną wiedzą o tym: co na obiad lubi zjeść druga połówka, co poprawi jej humor, gdy ma gorszy dzień. Jest świadomością, że przytulanie i żelki są dobre na wszystko.
To także jednoczesne zasypianie na nudnym filmie, niechęć opuszczania rano wspólnego obozu poduszkowo-kołdrowego, zrozumienie, że oczy Ci się świecą na widok serniczka, choć było mówione “ograniczam cukier”.
To podanie herbaty z cytryną gdy gorączka i źle oraz sms znienacka, że myśli się i tęskni. Plus magia. Szczypta magii. Koniecznie.
W tym splocie i mieszaninie wszystkiego, ważnym jest, by nie zapominać ani o stronie pragmatycznej, ani o mówieniu o uczuciach, ani o spontanie, ani o wspólnym planowaniu. Horacy ze swoim złotym środkiem po raz kolejny rozwala system. T A K P O P R O S T U.

“Życie, Kochanie, trwa tyle, co taniec” (Agnieszka Osiecka, Niech żyje bal).
Życzę Wam, drodzy czytelnicy, by w tym tańcu nie zabrakło Wam nigdy miłości. Jakkolwiek ją sobie definiujecie.
I braku radykalizmu. Nie tylko w dziedzinie feminizmu.

Peace. Love. Panoramix.

Do następnego.

H.

 

 

 

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *