A miało być o muzyce…

9 kwietnia roku bieżącego. Niedziela. 16 stopni Celsjusza w stolicy Dolnego Śląska. Ciśnienie 1026 hPa. Biomet według pogodowych specjalistów – niekorzystny. Co niestety daje się odczuć podczas wyprawy do  jednego z wrocławskich centrów handlowych (tego, co to nazwę niedawno zmieniło i już faux pas będzie powiedzenie o nim, że to “FaQtory”, że “do FaQtory jedziemy”)…

Alert/ wtrącenie: ten post miał być o muzyce. Takiej dobrej, co to ją cenię bardzo. Ta tematyka będzie musiała jednak poczekać. Seria zjawisk społecznych, jaka spadła na mnie, w czasie krótszym niż pół godziny, w dniu wymienionym powyżej, pcha się bowiem do opisu przed wszystkim innym.

Od początku.

Na przekór meteorologom ja od samego rana w rzeczoną niedzielę czuję się doskonale. Do czasu, aż nie wpadam na genialny pomysł, iż uzupełnię zapasy domowe w kilku zakresach. Pamiętając hasło mamy: nie wydawaj pieniędzy w poniedziałek (nie pytajcie mnie skąd je wzięła, bo nie wiem) a z kolei zapominając o wiedzy gromadzonej całe życie – unikaj centrów handlowych w weekend, zaćmiona wiosną chyba i na różowo kwitnącymi drzewami – idę na spacer do piekła.

Auto zostawiam na parkingu pod blokiem. Chociaż w tej materii rozsądek zostaje zachowany. Firewall w mózgu działa choć tu. Wolę wracać objuczona siatami jak wielbłąd, niźli bić się o miejsca parkingowe w epicentrum zakupoholizmu. Poza tym siaty to zawsze dodatkowe ćwiczenie na wzmocnienie bicepsów. A te mogą przydać się w wielu sytuacjach. O nich może w innym wpisie.

A więc spacer, a więc idę. Na początku nic nie zapowiada katastrofy. Mijają mnie ludzie z psami, palmami. Niektórzy  na rowerach inni na  deskorolkach, jeszcze inni pieszo. Spokój i cisza. Ten błogi stan trwa jednak bardzo krótko. Powoli bowiem zaczynam zbliżać się do areny rodem z rzymskich walk gladiatorów.

Na terenie zakupowych działań bojowych pierwsza ukazująca się moim oczom baza to  “mak”. Mijam go niby z bezpiecznej odległości, a i tak mam ochotę już w tym punkcie opowieści zawrócić do domu. W ogródku przy tejże restauracji dzieci taka ilość, że dla przykładu na zjeżdżalni w zasadzie żadne z nich nie zjeżdża, tylko staczają się powoli kopiąc nogami głowy tych staczających się przed nimi. Gdzieś pomiędzy nimi rodzice, często głośniejsi od pociech. Szczególnie jedna rodzicielka rzuca się w oczy, a w zasadzie w uszy, krzycząc: “Bruno, zostaw tę torbę!” (po chwilowej pauzie, w której to Bruno nic widocznie nie zmienił w temacie torby) słyszymy trochę bardziej stanowcze: “Bruno, zostawisz ku*** tę torbę, czy nie?”. Nie wiem jaki jest finał historii Bruna i torby, bo oddalam się z tego miejsca w tempie szybszym niż wzięcie dwóch łyków shake’a waniliowego. I jakoś nie żałuję specjalnie.

3 sekundy później (dosłownie 3) widzę jak tata uczy (na parkingu centrum handlowego!!!) córkę jeździć na rowerze. Słyszę kolejne doskonało-podręcznikowe teksty wychowawcze: “Jak Ty kierujesz? Jak można nie wiedzieć jak kierować? Czemu nie trzymasz kierownicy prosto?”. Dodam, że córka ma lat maximum pięć. Oczami wyobraźni widzę już jak ten tatuś komentuje na przykład zachowanie innych kierowców w sytuacjach bardziej drogowych, skoro taką wyrozumiałość ma w odniesieniu do własnego dziecka…

Chwilę później, gdy już myślę, że może to złe miłego początki, trafiam w sam środek pola bitwy o miejsce parkingowe. Uśmiech szeroki na start zapodaję sama sobie, z radości, że Punciak nie musi w tym uczestniczyć. Mówię sobie pod nosem, a może w głowie bardziej: “jesteś zwycięzcą”. Na oczach moich sceny dzieją się bowiem dantejskie. Jedni wyjeżdżają, na ich miejsce czają się inni, jak nie przymierzając hieny. Kto szybciej, kto sprytniej – walka o centymetry powierzchni trwa. Klaksony z każdej strony. Przypadkowy przechodzień dość łatwo odczytuje, z ruchu warg, słowa jakie padają w trakcie tejże batalii z ust niektórych uczestników ruchu drogowego. Warta w tym momencie zauważenia i wymienienia jest również ta część walczących, która prezentuje na polu bitwy wybitne wręcz skille: jedną ręką trąbią, a drugą pokazują środkowy palec. Multitasking jego mać.

Patrzę zdumiona i myślę sobie: gdzie tu cierpliwość? I nie chodzi mi tu cierpliwość w typie cioci Stasi z pewnego klanu, która zawsze z tym samym stoicyzmem czaj parzy. Mówię o takim neutralnym, ludzkim levelu cierpliwości. Odpowiadam sobie sama: tymczasowo not found.

Po tych kilkudziesięciu metrach wrażeń, w nanosekundzie przeorganizowuję w głowie plan dotyczący tego, co ja tak naprawdę potrzebuję kupić. Omijając ze sprytem nindży najbardziej zatłoczone miejsca, udaje mi się wyjść z tejże cyrkowej areny prawie bez szwanku. 

Prawie, bo jednak smutna refleksja pozostaje.

 

p.s.

Adnotacja o cierpliwości:

Ostatnio zdarzyło mi się ją testować…podczas siedzenia w szafce kuchennej.

Miałam bowiem okazję jednocześnie naprawiać syfon pod zlewem i ratować kuchnię przed całkowitym zalaniem oraz chwilę później walczyć ze skutkami tego, co się już “ulało”. 1,5 h spędzone w klaustrofobicznej szafce, pomiędzy syfonem, wężem od pralki i paroma innymi rurami uczy pokory, tyle Wam powiem. Nie róbcie tego w domu. Nie polecam. Polecam natomiast wrzucić czasem na luz. W życiu i w aucie (wiecie, dla dobra skrzyni biegów i takich tam).

 Żeby było śmieszniej – będąc domowym hydraulikiem i bohaterem w swoim domu,  całkiem randomowo miałam na sobie koszulkę z napisem “nie mów do mnie teraz”. Szkoda, że nie ubrałam jej na wypad zakupowy w tę piękną niedzielę. Pasowałaby jak złoto.

p.s. 2

 Czy siedzenie w szafce kuchennej czyni ze mnie już swojego rodzaju “szafiarkę” ?

Cierpliwości życzę,

 

H.

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *