O zającu w kapuście i o tym, że mam wspomnienia.

[cytat dnia]
- do samodzielnego wstawienia

Jedną z pierwszych przeczytanych dziś, w porannej podróży po wirtualnym świecie, informacji, było powiadomienie od fb. Coś w rodzaju: “ej, Twoi czytelnicy długo nie mieli możliwości przeczytania nowego wpisu od Ciebie, ogarnij się!”. Dzięki fejsbuku, serdeczne dzięki!  Tak jakbym sama nie miała świadomości, że motywacja raczej wciąż zimowo u mnie kuleje, niż wiosennie się rozpędza. Ten typ powiadomień jest mi “potrzebny” równie bardzo jak codzienne notyfikacje oznajmiające mi dumnie, iż mam dziś wspomnienia…

W sumie tak sobie pomyślałam, iż wpisują się owe alerty w kanon ogólnie sporej ilości zbędnych, z różnych powodów, treści, jakie spotykam na swojej internetowej drodze ewrydej.
Zalew newsów. Bombardowanie hasłami i obrazami. Jedne zostawiam
w głowie przez dosłownie chwilę, inne zostają tam  nieco dłużej, ot, bo na przykład dyskusja na jakiś kontrowersyjny temat trwa dzień cały plus pół nocy i dany sabdżekt jest obecny na wielu portalach, tablicach i atakuje wzrok, który już nie chce na to patrzeć.
Nieco dłużej w świadomości żyją jeszcze-większe-niż- przeciętne – kontrowersje (ponad 1,5 dnia na fali) i dobre memy, no bo dyskusja o nich przenieść się może przecież niejednokrotnie na wyższy level,  na przykład do tak zwanego realu i dyskusji przy porannej korpo-kawie. Więc warto
o nich wiedzieć. Na czasie być. W przeciwnym razie czeka Was smutne
i samotne picie herbaty, towarzyszące gapieniu się w okno.

Mało jest w tej całej hałdzie przekazów takich, które niosą coś naprawdę wartościowego, gdyż na przykład dotyczą organizacji cudownych akcji wspierania tych, którzy tego potrzebują, albo zajawień promujących dobrą literaturę, czy też porad, co to wnoszą do naszego funkcjonowania istotny kawał wiedzy do zastosowania w praktyce na przykład.
Ale to chyba dobrze, że tak jest. Bo w takim natłoku i zaspie mało-ważnych-bzdur-i -bzdurek łatwo wyławia się tak zwane perełki, wszystko inne scroll-ując w rekordowo szybkim tempie, z uśmiechem (czasem szczerym, czasem politowania) pod nosem.

Ponieważ w archiwum wpisów nie może zabraknąć posta z lutego, bo zaburzy mi to nonsens-owy kalendarz, poniżej krótka “wymiana zdań”. Wymieniać bowiem będę, zdaniami, to, co pierwsze przychodzi mi do głowy, gdy myślę: “co przechowuje moja pamięć w zakładce pod tytułem Internet – Luty – 2018?”.

Kategoryzację pod tytułem: “zostawię w głowie i sercu na dłużej“, “może przez chwilę będę pamiętać” i “jedyny moment, kiedy o tym wspominam to ten wpis” pozostawię samej sobie. Nie dopiszę Wam w nawiasie co jest czym. Każdy z Was bowiem, z wymienionych niżej rodzajów newsów/update’ów może sobie dobrowolnie wybrać, czy coś zwróci jego uwagę na dłużej , czy zapomni o tym równie szybko jak to przeczyta. Nie zapominając oczywiście o samym wpisie. Ten mam nadzieję nie uleci zbyt szybko w niepamięć.

Będzie od tej reguły jeden wyjątek. Absolutnie wyjątkowy. Gdzie wspomnę, że warto w głowie zachować wątek.  Ale to jak z reklamami na tefałenie, musicie dotrwać do końca.

A więc, a więc “internetowy Luty 2018” w mojej pamięci to:

  • “Polacy tak blisko pełni szczęścia. Zabrakło do niej (pełni) kilku medali!”.
    I już po takim nagłówku wiecie, że zdobyte na Igrzyskach Olimpijskich krążki Polakom dają szczęście niepełne, bo przecież po co się cieszyć z tego, co jest…
  • “Dziewczyny, które wyjdą za mąż w 2018 roku: Agnieszka, Patrycja, Katarzyna, Magda”.
    Cóż, girls, jeśli rodzice nazwali Was inaczej – ten rok weselnie nie dla Was.
  • Znajomy X przebiega i udokumentowuje za pomocą endo-run-mondo aplikacji 18 km przez miasto, w środku zimy. Na raz!
    Tworząc chwilowe przeświadczenie w mojej głowie, że robiąc 5 km
    do i z pracy jestem zwykłym leniem…
  • Zaskakujące odejścia z em jak miłość. Fani w szoku.
    No comments here.
  • Zdziwienie ogólne, że w lutym panują mrozy. I idąca za tym prezentacja termometrów na wszelkich portalach społecznościowych. Dzięki temu, będąc aktualnie za granicą, wiem, że nie ma co się spieszyć z powrotem bo w Polsce zimno jak czort.
  • Oferta internetowa menu restauracji, zawierająca takie dania i ich składniki, że hummus z topinamburem brzmią przy tym swojsko jak schabowy
    z ziemniakami.
    #glutenforeva (to mój jedyny komentarz)
  • Depresyjne zapytania w stylu: Luty, czy wystarczy siły?”.
    Rozumiem Listopad, ale Luty, serio?
  • VozillaPolacy jeszcze nie przywykli do systemu wypożyczania aut.
    Konkretnie chodzi o to, iż nie wiedzą, że z wypożyczonego auta nie należy demontować kół, upuszczać mu paliwa do prywatnego kanistra, czy też zostawiać go w krzakach i bagnach, traktując takie okoliczności przyrody jako parking.

I w końcu wisienka na torcie. Coś o czym warto wspomnieć, zapamiętać,
a jeśli jest możliwość – dołączyć.
Drużyna od robienia cudów.
Taka, co to nie boi się zimy i rozpoczęła niedawno akcję “Zając w kapuście”.  Prowadzona przez szalenie pozytywną dziewczynę, której udało się zebrać ogromne grono cudownych ludzi, i która nie ustaje w robieniu owych cudów. Więc nazwa tak jakby hiperadekwatna. Zaczęło się od chęci zabrania dzieci z domu dziecka do kina. Za symboliczne 12 zł, które mógł dorzucić każdy. Akcja rozrosła się na tyle, że dzieciaki nie tylko przyjechały do kina, ale też pojechały na kolonie na przykład. I znowu do kina zawitały.
I w ramach akcji Plecak wyprawkę do szkoły dostały.  I  zacny Mikołaj
z paczkami je odwiedza. A niedługo odwiedzi i wspomniany wyżej zajączek, bo już zbiera moce i aktywa, by radość im sprawić.

Aukcje, licytacje, dobrowolna pomoc i dużo radości. Gęba się uśmiecha do samych postów  w temacie tego, czego to ludzie nie wymyślą, żeby ubarwić tym wspaniałym dzieciakom codzienność.
I to jest ten krem-de-la-krem lutego-i- tego, że Internet niesie też dobro
i przekaz, że ludzie to w gruncie rzeczy dobrzy są.

A więc, jeśli możecie – dołączcie do drużyny. Odnaleźć po nazwie całkiem nietrudno. Na fejuniu ofkors.
Jeśli aktualnie nie dacie rady – zróbcie inną dobrą rzecz.
I wyławiajcie dobre treści z sieci.
No i oczywiście nie zapominajcie o jedzeniu cytrusów.

H.

O płytach chodnikowych, adresie mailowym bez małpy i rurkach z kremem.

“Internet to nie rurki z kremem!”

- znalezione w sieci

Pisania bloga do rurek z kremem też raczej bym nie porównała. Głównie
z przyczyny bardzo prozaicznej – nie przepadam za ciastkami z masą,
a pisać bloga – wręcz przeciwnie – bardzo lubię.
Ale również dlatego, iż przelewanie myśli na wirtualny papier wcale nie jest takie proste, nawet jeśli w głowie kłębi się ich – (o ironio!) – masa. Szczególnie, jeśli człowiek/autor nie chce byle czego w eter wypuszczać.
I zastanawia się i myśli razy dziesięć, albo i siedemnaście nad każdym zdaniem, bo wie, że to, co raz wrzucone do sieci, tam zostaje. Więc dobrze, żeby w razie “W” wstydu nie było.

Potrzeba jakościowo dobrych wpisów made by Hawran to tylko jeden
z powodów tego, iż postanowienie noworoczne, tworzenia ich częściej niż raz w miesiącu, w styczniu AD 2018 już nie da rady być zrealizowane.
Blue Monday i zimowy marazm, (czytaj: sukcesem wypełznięcie spod kołdry), też nie do końca wyjaśnią Wam dlaczego nie częściej, dlaczego nie więcej ode mnie dla Was.
Aktualnie głównym problemem powstrzymującym pęd mojej motywacji, (bo ona na pewno gdzieś tam czyha), jest permanentny stan życia na walizkach.
I choć nie przemierzają one ze mną już 194 kilometrów na trasie
Wrocław-Katowice, dwa razy w tygodniu, to wciąż oczekują na swoje ostateczne rozpakowanie, a moje osadzenie się na tak zwanych czterech literach  i ocenę tego, co w zasadzie w trakcie kolejnej przeprowadzki dołożyłam, do wymienianych kiedyś-już-na blogu aktywów Hawrana: blendera, odkurzacza, Punciaka i dziesiątek powieści kryminalnych.
Na pewno dołączyła wyciskarka do cytrusów. Wiem, bo to “dobro mobilne” (porusza się pomiędzy kartonami a kuchnią) i nawet pamiętam o jego istnieniu i używaniu. Tip for free – szklanka wyciskanego soku
z pomarańczy dziennie i żadne korpo-zarazki się jeszcze do mnie nie przypałętały tej zimy, więc cóż, polecam i pozdrawiam.
Jako, że rozpakowywanie walizek zdaje się być tak zwane bliżej-niźli- dalej, mam nadzieję, że i większa częstotliwość wpisów nadejdzie.
Takie kinowe: “coming soon”.

W międzyczasie prób odnalezienia zaginionej motywacji tak sobie dryfuję, od czasu do czasu, przez meandry wirtualnej rzeczywistości i obserwuję co jest na czasie, trendy, top, sztos, łałałiła i och i ach. Ze smutkiem stwierdzam, iż najlepiej “sprzedają się” hejt
i wszechwiedza wszystkich w konkretnym temacie, który nagle jest na tapecie. Bardzo często wszechwiedzące: nie znam się, ale się wypowiem, idzie nawet w parze z hejtem. Bonus do rozpoznawalności gwarantowany. Lepiej od tego klikają się pewnie tylko panie z odsłoniętymi nagimi miseczkami D plus, czy tam C plus (nie mylić z C plus plus) i artykuły w klimacie
“celebrytka A zaręczona z celebrytą B! szok, znamy już datę ślubu!”.

Smutno jest ostatnio w świecie wirtualnym. Widzę różnicę w odniesieniu do choćby kilku lat wstecz, kiedy na fejuniu pełno było dobrej muzyki,  recenzji filmów czy seriali. Nawet pseudo testy na to, którą płytą chodnikową jesteś, były jakieś zabawniejsze, niż to, czym teraz przerzucają się internauci. By the way, prawie wszystkim wychodziło, że są betonami i jakoś nikt tego nie hejtował. Można było? Można.

Wracam więc z chęcią do świata realnego.

Kilka dni temu, w trakcie jednej z rozmów z bliską mi osobą rzuciłam – “najlepiej pisze mi się ostatnio w pociągu”. Częściowo pewnie dlatego,
że same podróże z pe-ka-pe,  są często  źródłem  zdarzeń, o których od razu, aż chce się informować świat.
W większości absurdalnych, przez co wspaniałych.
A może chodzi też o to, że siedząc wśród ludzi w przedziale mam poczucie, że jestem w centrum realnego świata i łatwiej mi przerzucać wrażenia do tego wirtualnego.
I czy mówimy tu o pokrywkach nie pasujących do kubków od kawy/herbaty w składzie zastępczym, jadącym za popsute pęd-o-lino, panu sprzątającym skład, narzekającym, że już ze stolicy do Wrocławia taki “upie*******” przyjechał, czy o konduktorze, który żartuje, że skoro maszynista zjadł obiad,to teraz będzie miał więcej siły i nadrobimy opóźnienie, to jakoś te wspomnienia zostają w mojej głowie dużo dłużej niż jeden z tysiąca kolejnych memów serwowanych na śniadanie, obiad i kolację.
I choć zbyt często ostatnio  z transportu kolejowego nie korzystam, to jakoś wyjątkowo dużo różnych sytuacji z nim związanych kołacze mi się po głowie. Ot choćby niedawna trasa wrocławsko-katowicka. Przedział marzenie dla socjologa- obserwatora. Na przeciwko mnie młody, chciałoby się powiedzieć gniewny, ale raczej pasowałoby do niego określenie “znudzony” chłopak, słuchający hip-hopów na przemian z techno, na swoich wielkich jak talerze deserowe, albo i nawet te do drugiego dania, słuchawkach. Poziom głośności taki, że w zasadzie wszyscy jesteśmy w centrum imprezy. DJ jakiś tam i “ręce w góręę!” wybrzmiewają z siłą, która mogłaby wagon popchnąć. Obok tegoż młodzieńca tak zwany “inny świat”. Niesamowicie dystyngowana starsza para, odnosząca się do siebie tak uprzejmie, z taką miłością i poszanowaniem w głosie, że aż muzykę ściszam w swoich mniejszych i nie dudniących na cały przedział ostrym basem słuchawkach, co by ich posłuchać.  I w końcu na przeciwko tejże pary krem-de-la- krem – pan Jacek.  Jacek Nie-Małpa.
Skąd wiem, że Nie-Małpa?  Ano stąd, że całą drogę, dygając nerwowo nogą, czeka tylko na moment, aż będzie mógł zacząć z kimkolwiek w przedziale dyskusję, a raczej monolog na swój temat. Konduktor z sucharem
o maszyniście przychodzi  mu z pomocą, jakoś kawałek za Opolem. Jacek ma już punkt zaczepienia. Zagaduje więc  moją ulubioną tego dnia parę o niego właśnie i potem już idzie…
Dobrze, że jesteśmy już prawie na rogatkach aglomeracji śląskiej, a pan Jacek wysiada w Zabrzu. Nie zdąża bowiem opowiedzieć całego swojego życia. Tylko część.
A to o tym, że był najlepszym, ale to NAJLEPSZYM na Dolnym Śląsku
i Śląsku przedstawicielem pewnej firmy, która kawę sprzedaje.
I wszystkie kierowniczki z firm kupowały od niego tę kawusię i rabaciki dostawały. A koledzy z zazdrości zielenieli i siwieli na przemian, bo on ich normę robił, Proszę Państwa, razy sześć! Powiedzieć też udaje mu się,
że jako jedyny człowiek, wedle jego wiedzy, ma adres mailowy “bez małpy”.  Nazywa więc sam siebie Jackiem “Nie-Małpą”.
I powiem Wam, co jak co, ma rację w swoim ostatnim przed opuszczeniem pociągu zdaniu, mówiąc – “gwarantuję, że mnie Państwo nie zapomnicie”. No i patrzcie, ja nie zapomniałam.

Myślę sobie, że optymistyczne jest to, że w tej sferze podróżowania, choć wiele się zmieniło, to jednak jakaś nić relacji społecznych, takich prawdziwych, pozostała. Z opowieści starszych ode mnie osób – tych, co to żyli dorosłym życiem w epoce papierosów Klubowych, czy Sportów
i alkoholu spod lady, od którego można było stracić wzrok – pociągi kiedyś to było jedno wielkie miejsce spotkań. Teraz, choć sprzęt elektroniczny
i inne ficzery poważnie te możliwości rozmowy z drugim człowiekem, ograniczają, to nie jest beznadziejnie. Można pogadać. A już jak dostaniecie w bonusie wróźbę od kompletnie obcej kobiety, mówiącą, że długie życie przed Wami, (i nie chce za to pieniędzy), no to czego chcieć więcej.

W tym miejscu wpisu wielu spotkań z drugim człowiekiem Wam życzę. Nie tylko w przedziałach pociągów i na peronach.

p.s. A jeśli w pociągu wolicie czytać książki, niż zagadywać nieznajomych, to 7 lutego na dobrych półkach księgarskich, pojawi się książka, opisywanej już na łamach tegoż bloga, autorki. Bez wstydu i bezwstydnie ją polecam.
A tytuł jej to “Wstyd”.  A autorka jej to Iga Zakrzewska-Morawek.
Człowiek, z którym mogłabym podróżować nawet koleją transsyberyjską.

p.s. 2 Pamiętajcie o soku z cytrusów. I jedzcie tylko dobre cukry.

 

H.

 

 

O pewnych podatkach, rozlanej kawie i Świętach.

[Czas przedświąteczny] - "Nie podjadaj tego, to na święta!"

[Święta pełną parą]: -  "No przecież w ogóle nic nie jecie... Jedzcie bo się zmarnuje!"

-   życie

Nie wiem, jak u Was, ale za moim oknem deszcz, plucha i przenikliwe zimno… Nawet pogodowo potwierdza się więc, że jesteśmy w epicentrum przedświątecznego chaosu. Wszak przecież deszcz w święta Bożego Narodzenia i śnieg w Wielkanoc to już powoli tak-jakby-tradycja.

Czy można być w podwójnym świątecznym “epicentrum” (epicentrum do kwadratu)?
Można oczywiście. Wystarczy znaleźc się w centrum… handlowym. Niekoniecznie we wrocławskim “epi”. Ale już całkiem blisko niego,
w pewnej całkiem-niedawno-otwartej nowej atrakcji turystycznej Wrocławia możecie się poczuć jak w epicentrum nawet nie do kwadratu, a co do sześcianu co najmniej.
Zresztą, w całym kraju istny szał. Sama byłam świadkiem jak drzwi obrotowe w jednej z katowickich galerii nie wyrobiły pod naporem ludzi.

Konsumpcjonizm osiąga zenit. Wyrażany nerwowymi przepychankami między półkami, zaginionymi w trasie paczkami, przeładowanymi punktami ich odbioru i zadawanym sobie gdzieś od czasu do czasu pytaniem: “dlaczego nie zamówiłem(am) prezentów wcześniej?
Listopad by wystarczył. A październik to już w ogóle wypas. I nie byłoby błagań do sprzedających w sklepach internetowych: “czy da radę ogarnąć wysyłkę przed 24 grudnia?”.
Tia, mądry Polak po szkodzie (albo ewentualnie już w trakcie jej
‘dziania się’).
To samo tyczy się konsumpcjonizmu w jego najbardziej dosłownej postaci – spożywczej. Oprócz cytatu otwierającego, standardem są przecież dwa całkowicie różne podejścia (i to występujące często u jednej i tej samej osoby). Podejście PRZED – musimy zrobić pierogi, sałatki, uszka, barszcz, ciasta, no tak 5 to minimum i może jeszcze bigos, bo Kasia lubi, a krokiety, bo lubi je Marcin (imiona przypadkowe). I podejście PO (świętach i ogarnięciu ile jedzenia pójdzie do wyrzucenia) – “w przyszłym roku nie ma opcji “narabiania się”,  parę pierogów, jedno ciasto i już”.
Tia, aha, mhm… jasne. To, że nie będzie w tym zakresie nauczki na przyszły rok jest tak pewne, jak … podatki, bo… podatki są pewne.

Nie wiem jak u Was wyglądają tegoroczne przygotowania, poczucie świątecznej atmosfery i w ogóle. Czy wysłuchaliście przeboju zespołu Wham już wystarczającą ilość razy, czy macie już zapisane w głowie kiedy będzie Kevin i czy organizmy macie przygotowane na fale nadprogramowych jak reklamy w tefałenie kalorii?
Czy jesteście już gotowi na pytania: “kiedy mąż?”, “kiedy dzieci?”, “jak tam na studiach?”.

U mnie generowanie nastroju jeszcze w powijakach. Po pierwsze wciąż jeszcze nie byczę się na urlopie , tylko z łezką w oku obserwuje coraz to kolejne osoby żegnające się w robocie słowami – “do zobaczenia w Nowym Roku”.
A idź Pan w … Jak tu się skupić na pracy, jak powoli i sukcesywnie wszyscy opuszczają tonący statek ?

Poza tym ten tydzień jakiś taki w ogóle specyficzny jest, mam poczucie jego niestandardowości.
Standardowo po weekendzie bowiem większość z nas dostaje poniedziałkiem w twarz. Ja mam poczucie, że w tym tygodniu dostaję też i wtorkiem i środą
i czwartkiem po równo.
A to ekspres na pewnej stacji benzynowej, (z literką O jak objadanie na przedzie), po wizycie pana serwisanta,  do kawy latte, (która z nazwy
w podstawie ma mleko) owego mleka nie leje i każdy klient, co to weźmie mleczną kawę i musi robić drugą, bo mu białego źródła wapnia nie nalało, musi podpisać imienny formularz reklamacji (na jedną małą kawę! na dużą pewnie dwa formularze idą…).
A to  później, z racji patrzenia w monitor zachłannego i absorbującego, obracasz kubek nie tak jak trzeba
i (ta sama, z a r e k l a m o w a n a) kawa znajduje się na Twojej białej (jak mleko!) koszulce.

W międzyczasie jeszcze dostajesz informację, że (dawno!) zamówiona przesyłka, gdzieś krąży po Polsce, bo za późno opuściła magazyn sprzedażowy,  a Pani  z działu reklamacji kłamie w żywe oczy (a raczej kłamie w maila), że ponagliła i że będzie na czas.
Tia, mhm, jasne… po raz kolejny.
Dodatkowo na niektóre prezenty wciąż brak dobrego pomysłu i kiełkująca
w głowie myśl – a może tak wszystkim kupić po trójpaku skarpet i dezodorancie w kulce?

I nagle w tym wszystkim, takim szalonym, takim na biegu,  dzwoni do mnie moja siostrzenica. Czeka na przystanku na tramwaj, który nie przyjeżdża, bo jakiś przed nim się wykoleił. W głowie już tworzy mi się wizja – dodatkowy paraliż na drodze w centrum miasta, bosko…
I nagle słyszę w słuchawce głos starszej Pani, która podchodzi do niej
i mówi : “niech Pani zamknie sobie kieszonkę od plecaka, bo takie rzeczy na widoku, to kuszą złodzieja”. I nie dość, że dbałość o bezpieczeństwo drugiej osoby ma na uwadze, to jeszcze zdrowia na świąteczny czas jej życzy, “bo zdrowie jest najważniejsze” .

I to był w dniu dzisiejszym taki pierwszy, prawdziwy świąteczny przebłysk. Przebłysk dobra. Bo o dobro tu chodzi. Zarówno to okazywane najbliższym w świątecznym (i nie tylko) czasie, ale i tym, co to mijają nas na ruchomych schodach w galerii handlowej, tym, co to podliczają nam ile do zapłaty za karpie i mak w dyskontowej kasie, czy też tym na przystankach, co to myślą, żeby nas nie okradli. I wielu innym, w zależności od sytuacji.

Bo dobro wraca. Koniec kropka. Punto. Dla wtajemniczonych – niebieskie (najszybsze).

Wesołych Świąt!
I spełnionych marzeń pod choinką.
Znaczy się prezentów trafionych…
Żeby były “łałałiła” i “ulala”.

H.

p.s. Na zakończenie – żart!

-Puk puk

-Kto tam?

-Merry

-Jaka Merry?

– Merry Christmas

 

 

 

O prawdzie ekranu, oczach śmiejących się do sernika i MIŁOŚCI.

"Wyciągnęła do mnie rękę,
 Nie wiedziałem co mam zrobić,
 Więc ...
 Połamałem jej palce swoim  milczeniem"
 
Jonathan Safran Foer 'Strasznie głośno, niesamowicie blisko'

W anturażu pogody pod tytułem “brr, jak zimno / hmm, może jednak pora uznać wyższość czapki nad doskonałym ułożeniem fryzury…”, grzejącej, nie do końca efektywnie, ściany (!) w Superjednostce i ogólnego spadku poziomu dobrego nastroju ludzi dookoła, (objawiającego się choćby tym, że Pani kasjerka w jednym z dyskontów krzyczy na starszą Panią, że cenę promocyjną to może i owa Pani widziała na półce, ale na kasie obowiązuje “prawda ekranu”), powstaje ten wpis.
Jak widzicie cytat patronujący na początku też do wybitnie optymistycznych nie należy…
Nie chciałabym jednak, żebyście myśleli, że będzie to jakiś “emo” wpis
o tym, że hu hu ha, jaka ta zima (co idzie) jest zła.
Entourage opisałam, bo “dobrze mieć tło”, a cytat będzie mi nieco pasował do dalszej treści. Poza tym jest jednym z moich ulubionych fragmentów książkowych tak w ogóle, więc punkt dla Was w kategorii: “poznajmy Hawrana bliżej”.
Oczywiście zanim przejdziemy do meritum moich dzisiejszych przemyśleń, dodać muszę, iż stanęłam w obronie starszej Pani, która o cenę “śmiała” zapytać. Pani kasjerce należało się bowiem pacnięcie za te krzyki i rugania, ale promocja na pluszowe warzywa już się zakończyła, dlatego też nie za bardzo było czym pacnąć, została więc reprymenda słowna. Użyłam bez wahania. Bo słabszych trzeba bronić. Tak mnie nauczono.

Skoro już wiecie, jak to niezwykle heroiczna potrafię być, przejdźmy sedna.
A więc, a więc… Tamdaradaaam (fanfary w tle):
dzisiejsze myślowe wodospady (do)tykać będą sfery, o której tak wprost nie było jeszcze na nonsensowych stronach – sfery związkowej. Lub bardziej po ludzku i wprost – o MIŁOŚCI będzie! O!

Dawno dawno temu…

W nieodległej bardzo galaktyce, a w zasadzie całkiem blisko…

kształtował się Hawran. To indywiduum, co to do Was właśnie pisze. Postać, dla której bez glutenu równa się bez smaku, która w kawiarni zawsze wybierze pełnotłuste mleko, i którą załamuje wzrastająca co rusz cena masła.
W procesie tegoż ogólnego formowania kluczową rolę odegrał bezsprzecznie rodzinny dom. Pierwszy rejon, nie tylko wykształcania kubków smakowych, ale i  obserwacji ludzkich relacji plus naczelna baza przemyśleń dotyczących tego, o co w tych związkach, uczuciach i tym podobnych chodzi.
Budowane przez lata fundamenty wiedzy “o”, zaowocowały tym, że weszłam w dorosłe życie z przeświadczeniem, iż: małżeństwo może przetrwać kilkadziesiąt lat, mimo ogromnej różnicy charakterów małżonków, że o każdą relację powinno się próbować walczyć (jeśli poczucie jest, że warto) i ją naprawiać, a nie zastępować od razu inną,
a w rodzinie, mimo, że czasem bywa ciężko, bo róznice charakterów
i w ogóle, zawsze koniec końców powinno się mieć świadomość, że jedno za drugim stoi przysłowiowym murem.
Tamten czas zaprocentował również tym, że nie do końca powiem dziś
o sobie “feministka”.
W moim domu rodzinnym pracował tata i pracowała mama. Układ tak jakby współczesny, modern taki.  Ale równocześnie tata w kuchni mógł sobie pozwolić zaledwie na obranie ziemniaków i “przekręcenie przez maszynkę” sera na świąteczny sernik, nic więcej za bardzo, bo w sercu domu prym wiodła mama. Lubiła to, zawsze twierdziła, że zrobi w tej sferze coś najlepiej i co więcej, nikomu to nie przeszkadzało (a już na pewno nie tacie). Do zakupów i sprzątania domu też męskiej ręki nie dopuszczała, no bo przecież “i tak trzeba byłoby poprawiać”.
Ale wiadomym było równocześnie, że jak mus był w elektryce pogrzebać,
czy w warsztacie coś zalutować, to był od tego pan domu. Każdy miał swój metaforyczny ogródek, nikt nie gonił kobiet “na traktory”,  a mężczyzn do pieczenia drożdżowego makowca.  Nie oburzał nikogo obraz cioci Stasi
w Klanie serwującej Jureczkowi ciepły obiad lub parzącej czaj. Był za to brak poczucia, że coś się musi, a coś powinno. Nikt nikomu dróg nie zamykał (gdyby na przykład tata się uparł, że jednak kalafiorową ugotuje, lub gdyby córka stwierdziła, że chce jeździć w rajdach samochodowych czy w wulkanizacji pracować).
Mogłam wracać do domu z zadrapaniami po upadku z drzewa i jedyna dezaprobata w oczach mamy tyczyła się podartych rajstop, mogłam też bawić się całkowicie po dziewczyńsku. Nie było głosów, że faceci są ble
i w ogóle “samiec Twój wróg” (Seksmisja, 1983). Stąd ten feminizm u mnie taki wybiórczy, w sensie zarabiajmy tyle samo niezależnie od płci, respektujmy siebie nawzajem, ale jeśli któraś kobieta ma ochotę być przepuszczaną w drzwiach, to jej na to pozwólmy i nie róbmy hecy. Złoty środek, jak mawiał Horacy.
Miłość w moim rodzinnym domu formę zaś miała pragmatyczną. Objawiała się zaserwowaniem przez mamę ulubionych ruskich pierogów przy przyjeździe do domu, lub kupnem ukochanej drożdżówki z samego rana raczej niźli mówieniem o uczuciach, przy pomocy górnolotnych słów. Ale człowiek się czuł mimo tego pewnie i bezpiecznie tak jakoś.

Tymczasem…

XXI wiek w pełni. Świat na wyciągnięcie ręki (czasem bardzo dosłownie na dosięgnięcie do klawiatury typu QWERTY).  Możliwość poznawania ludzi nie tylko w pracy, w szkole, czy poprzez wspólnych znajomych.
Przyjaźnie, a nawet “miłości” “zawiązują” się coraz częściej za pośrednictwem “sieci”. Lokalizacja? Coraz mniej istotna.
Ogółem wszystkiego pełno: informacji, towarów, promocji, dostępności.
I wszystko dzieje się szybko, a przez to pełno i szybko mam wrażenie, że ludzie się czasami zwyczajnie gubią.
Ja nie z tych, co to mówią, że kiedyś było lepiej. Mnie się po prostu wydaje, że kiedyś było nieco spokojniej (bardzo subiektywne pojęcie, możecie się nie zgadzać).  Obserwując swoich znajomych i patrząc wstecz na swoje życie widzę zbiór ludzi, którzy na różne sposoby szarpią się o przetrwanie w tym dostatku wszystkiego. Przetrwać w dostatku- paradoks!
Jedni walczą o relacje, o które powinni wojować, inni zakańczają te, które rzeczywiście należy zamknąć za sobą, bo nie wnoszą w życie nic oprócz spustoszenia, a jeszcze kolejni zbyt łatwo poddają miłości, czy przyjaźnie, bo  jakaś “błahostka” nastąpiła, bo przecież “tego kwiatu jest pół światu”, bo łatwiej rzucić przysłowiowy ręcznik na ring etc., ostatnia grupa zaś niepotrzebnie bije się o coś, co dawno należałoby odizolować. Istny matrix zachowań i taktyk.
Imprezy rozwodowe obchodzone są równie hucznie co wesela, statusy na fejuniu zmieniają co rusz poziom skomplikowania  i gdzieś w tym wszystkim byłam i jestem ja, z przeświadczeniem: “chyba powinnam żyć
w innych czasach”. Przesiąknięcie wzorcem rodziców żyjących
w kilkudziesięcioletnim związku zwyczajnie jeszcze do niedawna nie zgrywało się z tym, co widziałam dookoła. Nie banglało…

Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora swego czasu pisali do siebie przepiękne listy. Ilość uczuć przelewanych na papier była tam tak wielka, że spotykając się w końcu twarzą w twarz nie wiedzieli momentami jak się zachować, tak wiele powiedzieli sobie za pomocą słów na papier przelanych. Onieśmielało ich to uczucie i łatwiej było im pisać.  Współcześnie ludzie w kontakcie twarzą w twarz z innymi  (jeśli już na taki kontakt się decydują) niejednokrotnie słuchać i rozmawiać też jakoś nie potrafią. Ale  nie o wspomniane na przykładzie mistrzów słowa onieśmielenie tu chodzi,
a o przyzwyczajenie do wyrażania uczuć za pomocą emotikon, gifów
i skrótowych najlepiej form tekstowych. Smutne.

Wracając na tory optymizmu jednak… Ten sam dom rodzinny, który ukształtował wizję tego, że “się da”, wygenerował też  podprogowo upór
i  wiarę, że tak naprawdę będzie, mimo, iż świat czasem jakieś kłody pod nogi  podrzuca.
I zgodnie z tym upartym podejściem, jako dominującym,  staram się żyć.

Żyć z postawą, że jeśli trzeba z jakiejś relacji zrezygnować, to należy to zrobić w atmosferze ogromnego szacunku względem drugiej osoby (jak pisał Volantification, w jednym  z lepszych blogowych tekstów,  jakie czytałam: “zostaw drugą osobę lepszą, niż ją zastałeś”), bo o prawdziwej dorosłości świadczy to czy umiesz rozstać się z godnością. Jak również,
że nie należy, jak w cytacie otwierającym , “łamać komuś palców milczeniem”, a wziąć na klatę odpowiedzialność za swoje decyzje i zrobić wszystko, by krzywda dla każdej ze stron była możliwe jak najmniejsza i by jej niepotrzebnie nie eskalować.
(podkład muzyczny do tego akapitu): Jak śpiewa Kortez: “to dobry moment/ już nie czekajmy,/to dobry moment/ oszczędźmy sobie, najgorszych wspomnień, to dobry moment”.

Jednocześnie staram się żyć z postawą, że jeśli o jakiś związek należy walczyć, bo serce tak mówi za pomocą rozumu (#naczyniapołączone) to trzeba dołożyć wszelkich starań, żeby tę rękawicę podjąć
i … wytrwać.  Wtedy jestem Hawranem-Fajterem. Mój upór bywa w tego rodzaju sytuacji doskonałym sprzymierzeńcem, bo daje moc i siłę.  A siła się przydaje. Jak mówią w sieci: “Internet to nie rurki z kremem”. Co dopiero Miłość…

Definiując dom, dzisiejsze czasy, wybiórczy feminizm i kondycję świata, nie napisałam w sumie, czym DLA MNIE jest ta cała “MIŁOŚĆ”.  Oprócz tego,
że tematem przewodnim 99% muzycznych utworów.  Otóż jest ona dla mnie totalnym miszmaszem/ wielkim kotłem Panoramixa/ zlepkiem: nieograniczonego zaufania do drugiej osoby, poczuciem bezpieczeństwa
w jej towarzystwie, świadomością, że nawet jak dojdzie do starcia upartych charakterów, zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie. Jest szacunkiem, wzajemną wyrozumiałością i umiejętnością powiedzenia: boję się.
Jest też bardzo pragmatyczną wiedzą o tym: co na obiad lubi zjeść druga połówka, co poprawi jej humor, gdy ma gorszy dzień. Jest świadomością, że przytulanie i żelki są dobre na wszystko.
To także jednoczesne zasypianie na nudnym filmie, niechęć opuszczania rano wspólnego obozu poduszkowo-kołdrowego, zrozumienie, że oczy Ci się świecą na widok serniczka, choć było mówione “ograniczam cukier”.
To podanie herbaty z cytryną gdy gorączka i źle oraz sms znienacka, że myśli się i tęskni. Plus magia. Szczypta magii. Koniecznie.
W tym splocie i mieszaninie wszystkiego, ważnym jest, by nie zapominać ani o stronie pragmatycznej, ani o mówieniu o uczuciach, ani o spontanie, ani o wspólnym planowaniu. Horacy ze swoim złotym środkiem po raz kolejny rozwala system. T A K P O P R O S T U.

“Życie, Kochanie, trwa tyle, co taniec” (Agnieszka Osiecka, Niech żyje bal).
Życzę Wam, drodzy czytelnicy, by w tym tańcu nie zabrakło Wam nigdy miłości. Jakkolwiek ją sobie definiujecie.
I braku radykalizmu. Nie tylko w dziedzinie feminizmu.

Peace. Love. Panoramix.

Do następnego.

H.

 

 

 

 

 

O zimnym składzie, uciekającej kawie i nie byle jakich analizach.

“W zaplombowanych wagonach
jadą krajem imiona,
a dokąd tak jechać będą,
a czy kiedy wysiędą,
nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.”

Wisława Szymborska, “Jeszcze”

“Dawno nie miałam tak bezproduktywnego i bezsensownego dnia jak dziś”. Tymi słowami podsumowałam bliskiej swemu sercu osobie czwartkowy dzień, 19 października roku bieżącego.


Pobudka o czwartej rano (tak, jeśli empatia Wam nieobca, to już można zacząć współczuć). Następnie, wyjątkowo jadący zgodnie z rozkładem, pociąg relacji Katowice-Wrocław, piąta dziesięć, peron drugi.
Skład nieogrzewany, a wczesne poranki już do najcieplejszych nie należą, więc do niewyspania, jeszcze przed szóstą rano, mogę dodać totalne przemarznięcie.
Ponieważ zimno (i dziwnie przyglądający mi się Pan z siedzenia
o numerze “26, okno”) nie pozwala na spokojną drzemkę, postanawiam jakoś zająć sobie czas. Stawiam na rozruszanie szarych komórek i grę
w poetyckie skojarzenia (dla doprecyzowania dzieje się to gdzieś tak na wysokości stacji Opole Główne). Skojarzenia tym razem w kategorii:
czy oprócz “Lokomotywy” Jana Brzechwy, znam ja w ogóle jakieś jeszcze wiersze związane tematycznie z szeroko rozumianą koleją?
A, że szczęśliwie moja wiedza, między gwizdkiem a gwizdkiem konduktora,  wykracza nieco poza dziecięce standardy, fragment utworu mistrzyni słowa – Wisławy Szymborskiej- otwiera ten wpis.

W trakcie podróży, raz lub dwa nawet, pojawia się w mojej głowie myśl:
a może trzeba było nie dawać Punciakowi nawet jednego dnia wolnego
i zabrać go w kolejną podróż przez korki, nerwy i zwężenia na A cztery.
Że byłoby ciepło i dobra muzyka by była i żadnych osobliwych obserwatorów w pobliżu. A z drugiej strony pojawia się w mojej głowie przeciwny lekko do wyżej wymienionych myśli głos : “no, ale Hawran, przecież po takim poranku, może być tylko lepiej”, na zmianę z głosem mówiącym, iż przecież “gorzej być już nie może”.

Jak się okazało: MOŻE i pod koniec owego czwartku zastanawiam się, czy nie zmienić swojego sztandarowego hasła: “jaki poniedziałek, taki cały tydzień” na “jaki poranek, taka reszta dnia”.

Co więc złożyło się na ten iście, (w teorii przynajmniej i póki co), bezowocny dzień?

Już spieszę z odpowiedzią.

Zimny pociąg kończy bieg i docieram już w przyjazne bardziej temperaturowo, czytaj: “ciepłe”, miejsce docelowe, gdzie nie trzeba otulać się wieloma warstwami odzieży, jak nie przymierzając, matrioszka, czyli do swojej pracy. Wizja “będzie już tylko lepiej” na kilka sekund rozgaszcza się, jak lord, w mojej głowie. Nie zostaje tam jednak owa idea zbyt długo, gdyż praktycznie od razu wpadam w wir obowiązkowego szkolenia, które w ten dzień wyjątkowo zastępuje standardową pracę.
Zazwyczaj takie szkolenia cieszą… No bo przecież można odpocząć od normalnych obowiązków, ustawić usprawiedliwione ałt-of-ofis i jeszcze dowiedzieć się czegoś ciekawego.
To szkolenie zaś, bez wcześniejszego ostrzeżenia, od pierwszych minut sprawia, że zaczynam w myślach błagać o to, żeby ktoś w pracy potrzebował mnie tak pilnie, tak asap, iż koniecznie będę musiała opuścić treningową salę, bo inaczej, nie wiem, firma się zawali, czy coś w ten deseń.
Tego typu ratowniczy telefon jednak nie nadchodzi.  Pozostaje mi więc przetrwać, kolejno: próbę wprowadzenia do tematu przez Panią trener (“trója na szynach” za tę część i to naciągana!), następujący zaraz potem totalny brak umiejętności nawiązania kontaktu z grupą, brak struktury szkolenia i ogólnie taki klimat, iż przeświadczenie  w głowie po zakończeniu sesji jest następujące- ej, w sumie to chyba kilka godzin temu wiedziałam więcej w tym temacie, niż wiem teraz.
Jednym słowem męka, udręka i patrzenie na zegarek.
Z tego rozleniwienia umysłu, (czy też może powinnam to nazwać już nawet otępieniem), w przerwie na kawę, na pewnej stacji benzynowej
z literką “O”na przedzie i na pięć liter ogólnie,  zabieram kubek spod ekspresu, zanim “dolewa” się do niego kawa i stoję nagle na środku stacji z kubkiem pełnym mleka, jak dziecko w przedszkolu. Kubkiem mleka za 8 złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy. Kofeina w kawowej postaci,  uciekająca do odpływu z ekspresu, jest w tym momencie świetną metaforą ogólnego marnowania czasu i środków w tenże czwartek. 

Szkolenie ku radości wszystkich kończy się dwie godziny przed czasem. Ku radości wszystkich = uczestników i hipotetycznie również służb pogotowia ratunkowego. Jeszcze chwila bowiem  i trzeba by nas wszystkich (30 osób) było reanimować. Czynności życiowe przygasały bowiem w tempie zastraszającym. 

Ten wcześniejszy “the end” wiąże się dla mnie z jednej strony
z oczywistą szczęśliwością, z drugiej jednak niesie pewnego rodzaju komplikacje pod tytułem: prze-bukowanie biletu powrotnego, zakupionego drogą internetową, na wcześniejszą godzinę.

Próbę ogarnięcia wcześniejszego powrotu postaram się streścić szybko
i bezboleśnie, dokładnie odwrotnie niż miało to miejsce w rzeczywistości.

A więc: godzina 15:45 – stoję grzecznie w kolejce do kasy PKP Intercity,
2 stanowiska czynne na 7 możliwych (pracownicy pozostałych stanowisk pewnie mają wspólną przerwę, bo w grupie raźniej). Ludzi w ogonku sztuk kilkadziesiąt, w tym 14- osobowa grupa młodzieży, gdzie każdy członek grupy płaci oddzielnie za bilet do Gdańska.
Wizja w głowie jeszcze optymistyczna, you can do it. Wcześniejszy pociąg za godzinę i 4 minuty (16:49), zdążysz na pewno, nawet jeśli grupa gdańska będzie chciała wymienić bilety jednak na Sopot.
16:24 -jestem wezwana do wolnego w końcu i całego dla mnie okienka numer 1, gdzie słyszę – “oj, ale od jakiegoś czasu wymiana biletu internetowego tylko w COK – Centrum Obsługi Klienta (choć dla mnie w tamtym momencie bardziej –  CO Kur…ka? ). “Musi Pani tam szybko pobiec, tam wymienią” – słyszę coraz ciszej dobiegający z małego głośniczka komentarz, bo w zasadzie to już biegnę…
Przy COK-u kolejka porównywalna do tej do kas. Punkty obsługi, również tak samo, czynne 2 na 7. Cóż za zgodność… Nie trzeba być Alfą i Omegą by obliczyć, że nie ma szans, żebym zdążyła. Szczególnie, że każda postać
z tej “cokowej” kolejki wyglądała jakby miała bardzo skomplikowaną sprawę do załatwienia. Po 10 minut odbębnionych jednak dla zasady w tym korowodzie (nadzieja umiera ostatnia!) decyduję, że odpuszczam
i jadę jednak planowo. Dla tych najbardziej dociekliwych – w ciągu tych 10 minut, z dwudziestu, które miałam ogółem do pociągu,  szereg ludzi przesunął się do przodu o dwie osoby z trzydziestu.

Mam więc dwie godziny czasu wolnego. Plecak ciężki a i zmęczenie już daje się we znaki, więc długi cudowny spacer po Wrocławiu odpada. Wybieram ciepło (słowo dnia!) i miejsce do siedzenia. Pada na Starbunia.
A niech tam, przynajmniej kawy nie upuszczą do ekspresu, tylko tam, gdzie potrzeba wyląduje. I blisko dworca jest.
Jeszcze się moje imię nie wypisało na kubku, a ja już startuję
z rozmyślaniami z cyklu: “skąd w ogóle ta kosmiczna cena kawy?  Może do niej dodają mleko od jakichś krów czempionek-medalistek, albo  pianka zawiera w sobie platynę czy drobinki innego drogiego kruszcu?
I o co chodzi z wielkim powrotem Pumpkin Spice Latte? (podobno jest na to niezły szał w JU-ES-EJ). Nie znajduję odpowiedzi…
Niemniej jednak piję ten luksusowy cenowo napój, bo dobry jest nawet
i wygodne kanapy tam są i Pani z obsługi ładowarki do telefonu użycza.
I po raz pierwszy od dawna mam czas na przepływy w mojej głowie potoków myślowych, takich refleksyjnych.
Nie pragmatycznych z cyklu: czy kupić dziś chleb wieloziarnisty, czy pszenny i czy jest w domu makaron? (węglowodany i full gluten ruleeez!), ale bardziej takich: dlaczego będąc w takim miejscu a nie innym nie czuję się jednak hipsterem, dlaczego nie jestem feministką, jak było kiedyś w świecie widzianym hawranowymi oczami a jak jest dziś, co w moim życiu chciałabym zmienić. etc? Tętniąca życiem sieciówka paradoksalnie staje się miejscem wyciszenia i refleksji!

Opróżniam do samego końca (nic za tę cenę nie może się zmarnować!) kubek z kawowym napojem i jeszcze nie wiem, że za chwilę spokój i relaks odejdą w niepamięć.
Jeszcze wtedy nie wiem bowiem, że pociąg relacji powrotnej, najpierw zostanie ogłoszony jako opóźniony, później zniknie całkowicie z tablicy ogólnej holu dworca PKP i z ogłoszeń przez megafon, które i tak ledwo słychać (słynna akcja: “wyczaruj sobie peron”), aż w końcu, po kilkudziesięciu minutach zostanie wywołany i podstawiony na totalnie inny tor, niż miało to być początkowo.
Ja to jeszcze jak Cię mogę, nie sprawia mi problemu bieg między holem dworca i peronami. W końcu wypiłam kawę z platyną.  Mogę dobiec do stacji  Wrocław Brochów nawet. Ale co mają powiedzieć starsze panie, które ledwo słyszą co tam się ogłasza i generalnie są skołowane. Dwie z nich wybierają opcję, że będą chodzić ze/za mną, bo wtedy jest szansa, że suma sumarum trafią do właściwego pociągu.
Po  kilkudziesięciu minutach niepewności, stanów przedzawałowych u co niektórych i nawiązaniu kilkunastu nowych znajomości, w końcu szczęśliwie wszyscy, lekko rozkojarzeni sytuacją pasażerowie, zajmują miejsca w opóźnionym, ale tym razem ciepłym pociągu. Może ten skład był ogrzewany, a możliwe, że było to jeszcze uczucie gorąca napędzane adrenaliną… Ciężko stwierdzić.

W pociągu tym, choć nie słychać już szumu ekspresu do kawy
i spieniania mleka,  dziwnym trafem następuje u mnie kontynuacja strefy zen z kawiarni. Bite dwie godziny i dwadzieścia minut patrzę w okno
i rozmyślam, tym razem o kondycji współczesnych związków, o szczęściu, a nawet weekendowym typie rodzin w supermarkecie i o tym dlaczego tylko dzieci są w stanie wpaść na tak cudowny pomysł, jak chęć bycia lekarzem fryzjerów, czy też fryzjerem lekarzy.  Same wysoce abstrakcyjne i nie byle jakie analizy jak sami widzicie.

Dlatego też po gruntownym przemyśleniu sprawy nie upieram się już, by ten dzień odhaczyć w kalendarzu jako nic nieznaczący. Będzie przecież
z tych analiz co najmniej jeden z kolejnych wpisów. A to już dobrze, a to już coś. 

Morał z tego jest też taki: “nie chwal dnia przed zachodem słońca, ale również, nie oceniaj dnia zbyt pochopnie”. Jak mawiają starsi i mądrzejsi – “co nagle to po diable”.
I znowu wychodzi na to, że trochę antypolsko, zamiast ogólnie ponarzekać i zostawić temat, postanowiłam, że na przekór, i w takim czwartku jak ten ostatni, znajdę coś dobrego. 

Spokoju Wam życzę, drodzy Czytelnicy.
I niech Wam będzie zawsze ciepło, niekoniecznie od rosnącej adrenaliny.

H.

O tym dlaczego czerwona porzeczka przegrywa z borówką, nieoczekiwanej zamianie miejsc i wakacjach.

 

"Barwy ze słońca są, bo ono nie ma,
żadnej osobnej barwy, bo ma wszystkie...
I cała ziemia jest niby poemat,
A Słońce nad nią przedstawia artystę"
Czesław Miłosz, Słońce

Końcówka września. Złota polska jesień? Tylko w teorii. W praktyce zaś zimny wiatr na twarz, deszcze niespokojne, a słońce moc grzewczą traci szybciej niż Lamborghini Aventador rozpędza się do 100 km/h i niedługo będziemy mogli o jego występowaniu (zza chmur) już tylko pomarzyć lub…poczytać u Miłosza.

Jesień nadciągnęła, a wraz z nią wzrosła i wzrasta wciąż, jak co roku, miłość do herbaty z cytryną, ciepłego koca i zapasu dobrych filmów
lub seriali pod tak zwaną ręką.
Równocześnie rośnie również nasza niechęć do zimnych kafelków na podłodze, wczesnego wstawania, gdy za oknem praktycznie noc
i odkrytego obuwia. Bikini i krótkie rękawki powoli pakujemy na dno szafy, by zrobić miejsce na jesienno – zimową kolekcję, jak kogo stać, to nawet na taką “odkjutir” (haute couture).

Już za chwileczkę, już za momencik, Panowie i Panie w pracy, przy porannym śniadaniu, będą wymieniać się aktualnymi doświadczeniami w zakresie wymiany opon na zimowe i wznosić okrzyki typu: “Ty jeszcze na letnich?”.
W lux-medi-edach-coverach zaś, korytarze ludzi zainfekowanych grypą (lub lenistwem i próbą zdobycia el cztery) będą pękać w szwach bardziej niż kieszenie Bijons i Dżeja Zi pękają od pieniędzy.

Ale dopóki zima nie zaskoczyła (jeszcze!) drogowców, (mam bowiem wrażenie, że jesień, tak jak tegoroczne lato i wiosna, nie zdąży się na dobre rozkręcić), chciałabym pokusić się o lekkie podsumowanie w temacie lata i wakacji. Chciałabym móc napisać “podsumowanie prawdziwego lata w Polsce”, ale ciężko nazwać latem kilka prawdziwie ciepłych dni w roku, które najczęściej wypadały w pracujące poniedziałki
i wtorki, więc zostańmy przy wersji z poprzedniego zdania.

Nie wiem jakie są Wasze pierwsze skojarzenia, gdy myślicie :
“Wakacje 2017?”
Być może oscylują wokół haseł : “parawan”,  lub “pobudka jutro o 6 rano, bo musimy zająć miejsce na plaży!”.
Możliwe też, że wspomnienia któregoś/którejś z Was wędrują właśnie do uroczych chwil spędzonych w 8-gwiazdkowym ol-inkluz-iwie.  A może po prostu firma nie może utrzymać, bez Waszej obecności, swojej doskonałej kondycji, więc jeszcze nie byliście na wakacjach i tegoroczne lato to dla Was póki co wspomnienia luksusów w klimatyzowanych korpo-ołpen-spejsach.

Tu standardowo dopuszczalna, a wręcz zalecana pauza na pomyślenie
o tym jak to z Wami jest w tym temacie.
Możecie nawet w klimacie tej melancholii wrócić do przeglądania albumu czterystu wakacyjnych zdjęć w Waszym telefonie, lub tych “przefitrowanych” (dosłownie i w przenośni) na fejuniu. Wszystkie chwyty dozwolone.

Ja w tym czasie opowiem Wam o moich pierwszych skojarzeniach związanych z tegoroczną letnią porą.

Statek Piła Tango.

Absolutny hit w wykonaniu Krzysztofa “Grabaża” Grabowskiego i zespołu Strachy na Lachy. To po pierwsze.
Tytułowe miasto spod “czarnej bandery” stało się dla mnie również, kilka tygodni temu, całkiem nieoczekiwanie, punktem ciekawej obserwacji socjologicznej, z wakacjami związanej. I nie chodzi tu bynajmniej
o odbywający się w czasie, gdy tam przebywałam, ogólnopolski półmaraton i społeczne zachowania z tymże wydarzeniem związane.

Miejsce w Pile, w którym obserwacja owa miała miejsce, to restauracja należąca do jednej z największych na świecie sieci, której symbolem rozpoznawczym jest czerwono-żółty klaun. Jeśli nie kojarzycie po klaunie, to wątpliwości rozwiewająca powinna być duża, żółta literka M (nie-jak-miłość).
Powiem tak: spędzenie w rzeczonym miejscu trzech godzin, w niedzielnej, obiadowej porze (tak wyszło), podsumowało mi “w fast-foodowej pigułce” doskonale to, jak wyglądają aktualnie wakacje nad polskim morzem, a w bonusie, pomiędzy kawą latte a ciastkiem z jabłkiem na ciepło, dostałam jeszcze update w temacie polskiego rodzicielstwa Anno Domini 2017.

Zacznę od polskiego morza. Wg socjologicznej próby osób spożywających niedzielny obiad taMże, najważniejszym aspektem w dyskusji o pobycie nad nim (morzem) jest ten finansowy. Można by wręcz zanucić: “It’s all about money…”.
Istotność pieniądza (a nie tam wypoczynku, czy dobrej zabawy) dla bohaterów mojej opowieści, zobrazuję cytatami, których nie musiałam nawet nagrywać na dyktafon, ani zapisywać, bo do dziś brzęczą w mej głowie jak monety w portmonetce. Kolejność ich jest absolutnie przypadkowa, jak fabuła w polskich serialach: “Bałtyk, kochany? Drogo w tym roku, drogo, że idź Pan w ****”; “Czy Ty wiesz, że ja za cenę dwóch gofrów nad polskim morzem i nędznego soku dla dziecka mam tutaj w “maku” obiad dla dwóch rodzin? No mówię Ci, tam to 40 złotych za dwa gofry! Złodziejstwo!
I jeszcze zamiast borówki, wyobraź sobie, że sierota z obsługi dała mi na gofra czerwoną porzeczkę. Kwaśną. Wyobrażasz to sobie?”

A Wy? Wyobrażacie to sobie?
I dalej, zero plusów z lata, optymizm w opisach niewyczuwalny: “Z tymi noclegami to już powariowali do końca, myślą, że mogą wołać jak za Hiltona w chatach z łazienkami na korytarzu, wspólnymi, pff”; “Ludzi na każdym kroku jak mrówków nasypało, widać, że 500 plus działa, ha, ha, ha”;Na rybę to rekordowo chyba godzinę czekaliśmy i jeszcze małą porcję dali, a cena jak za zboże, portfel przewietrzony normalnie”, “Na plaży ciasnota, parawan na parawanie, powiem Ci, Kaśka, że jak pospaliśmy chwilę dłużej to po dziewiątej nie było gdzie nóżki od leżaka wbić, trzeba było zapłacić może za jakiś hotel z prywatną plażą, ale to człowiek zawsze głupi ma nadzieję, że będzie inaczej”.

(Nad)morskie opowieści tego typu moich bohaterów i wymiana gofrowych doświadczeń oraz porównywania cen w smażalniach, dość często przerywane były koniecznością sprawowania (lub próby sprawowania) obowiązków rodzicielskich nad dziećmi.
Obowiązków takich jak na przykład stałe wpajanie dzieciom, że dobrze jest się dzielić: “Borys, daj jej się napić, rozumiesz, daj jej się napić!<ton głosu rodzica podniesiony, jakby lekko podirytowany> Widzisz, że ryczy, bo bardziej jej się Twoje picie podoba. Starszy jesteś bądź mądrzejszy. No Borys no! Bo następnym razem nic wam nie kupimy” itp.

W temacie rodzicielstwa szczególnie utkwiła mi w pamięci również “zgodność i zdecydowanie” jednej z par rodziców w kwestii podziału obowiązków, w trakcie równoczesnych: sytuacji “spożywania obiadu”
i ad-hoc sytuacji, gdy ich 3-letnia córka stwierdziła, że odejdzie od stołu
i zobaczy co dzieje się poza restauracją“. Dialogowo wyglądało to tak:
“- Grzesiek, no idź po nią bo wylezie na ulicę!”
“- Sama sobie idź, ja poszedłem umyć jej ręce przed chwilą, teraz Twoja kolej się ruszyć.”

“- No przecież widzisz, że kończę jeść, a Ty już zjadłeś, idźże do jasnej cholery”.
“- Nie będę szedł, zaraz się wystraszy kogoś obcego i sama wróci” .
Długa pauza. Dziecko coraz bliżej wyjścia na ulicę.
Jak obstawiacie?Kto po nią poszedł?
Nie trzymając Was praktycznie w ogóle w niepewności rozwiążę tę zagadkę. Bohaterem, ratującym 3-latkę Andżelikę przed niebezpieczeństwami świata poza makiem, został jej starszy, mniej więcej 5-letni brat, który szybko zrozumiał, że siostrze może coś grozić i, że na rodziców chyba nie ma co liczyć, więc sam przyprowadził ją ładnie do stolika, gdzie mama obojga w tym właśnie momencie, po wcześniejszej pauzie podsumowywała posiłek, jakże trafnym zdaniem: “O, są, przyprowadził ją. Bardzo dobrze. No powiem Ci, Grzesiek, że za 20 złotych to nawet się nażarłam”. Kurtyna.

Po tych i kilku innych obserwacjach poczynionych w Pile odczułam lekką ulgę, iż w te wakacje nie wybieram się nad polskie morze. Jak się jednak okazało – polskie morze w pewnym stopniu “pojechało na wakacje ze mną”, więc ulga była tylko częściowa.

Grecja, czyli roszady w samolocie, polski język urzędowy i Ed Sheeran.

 Grecka kraina jako miejsce planowanego wypoczynku, rzutem na taśmę, wygrała w tym roku z wakacyjną opcją portugalską. Bo Portugalia już była, a Grecja jeszcze nie. Tyle z uzasadnień.
Wiadomość, iż jest to kraj, który w tym roku jako miejsce docelowe na urlop wybrało 30 procent naszych rodaków, dotarła do mnie, gdy bilety lotnicze były już kupione, czytaj nie było odwrotu.
Tym bardziej, że nie ma już  na przykład biletów za złotówkę, z których zrezygnować można było lekką ręką. Dobre czasy u tanich przewożników “odleciały” w siną dal. Tak samo jak… miejsca obok siebie, gdy kupuje się więcej niż jeden bilet…
Oczywiście możesz wciąż siedzieć w Rajanie z osobą, z którą lecisz, z tym, że musisz za to dodatkowo zapłacić. Jak pokazał lot z naszymi rodakami, niewielu decyduje się płacić, bo pierwsze 20 minut w samolocie zajęła akcja: “a zamieni się Pani ze mną miejscem, bo chciałbym siedzieć z mężem?”
i tym podobne.
Jedna chciała siedzieć z mężem, drugi chciał siedzieć z kumplem, a  trzeci cieszył się, że ma dwie godziny i dziesięć minut z dala od żony i absolutnie zamieniać się nie chciał.
Chaos, przenoszenie bagaży, przepychanki w ciasnym korytarzu powietrznym i radość tych, którym się udało i stewardessa nie kazała im pokazywać biletu czy aby siedzą na właściwym (przydzielonym przez system) miejscu. Trochę jak dzieci w szkole, trochę jak rebelianci przeciwko niesprawiedliwości przewoźnika.
Jak już jesteśmy (znów!) przy dzieciach to oddzielną kategorią są dzieci
w szkole, jeszcze inną dzieci w restauracji, a już totalnie odrębną…dzieci
w samolocie. Wśród tych ostatnich zawsze znajdzie się choć jedno takie, które postanowi na 2 godziny i dziesięć minut lotu, wydzierać się, bez wyraźnej przyczyny przez mniej więcej 2 godziny  i 3 minuty. Pozostałe (pierwsze) 7 minut siedzi spokojnie, ponieważ jest zaaferowane dorosłymi zamieniającymi się miejscami…

2 godziny, 10 minut i milion dziecięcych łez później – fanfary i oklaski, czyli znak, że wylądowaliśmy.
Wita nas gorące słońce, które już nieco wynagradza trudy lotu. Zaczyna się polsko-grecka przygoda. Mogłabym w tym miejscu opisać swoje wakacje, lecz nie zrobię tego. W zamian zostawię kilka złotych, jak grecki piasek na plaży w Issos rad/obserwacji, które może na coś Wam się kiedyś przydadzą, a może wydadzą się zbędne, jak mózg u niektórych polityków.

1. Nie musicie uczyć się języka greckiego, kupować “rozmówek” i małych słowników. Ba, nawet “udając Greka”, że nie rozumiecie nic po angielsku też nie powinniście mieć komunikacyjnych problemów, bowiem język polski będziecie słyszeć w Grecji tak powszechnie, że w zasadzie nie będziecie odczuwać, że jesteście w innym kraju niż Polska. Łącznie z tak zwanym językiem “ulicy” (wszak nie ma nic bardziej reprezentatywnego niż polska “K”, podkreślająca dobitnie, iż “K****, ale tu jest gorąco”.
Na półkach sklepowych nierzadko traficie na produkty typu polski jogurt Fantazja przez “Z” (smak: owoce leśne), a na ulicy czasem zauważycie restaurację niby grecką, ale z menu zachęcającym do wstąpienia do niej, napisanym całkowicie po polsku.  Dobrze, że flagi greckie raz na jakiś czas powiewające na różnych budynkach, przypominają Wam, że jednak jesteście raczej poza granicami naszego kraju.

  1. Przy założeniu, że na urlopie lubicie czasem zasnąć przed drugą, trzecią w nocy, zamawiając nocleg sprawdźcie, czy w najbliższej okolicy nie ma klubu muzycznego, który wieczorem rozkręca się na tak zwanego maxa
    i dzieli się swoją playlistą z kilkoma ulicami obok.
    Szczególnie, jeśli owa playlista zawiera słownie pięć piosenek, z czego Sheeran Ed i jeden jego utwór (jakby nie miał kilkudziesięciu innych) zapętlany jest średnio raz na 15 minut.
    I nie dajcie się zwieść fragmentowi ogłoszenia o apartamencie, wspominającym o dźwiękoszczelnych ścianach. Coś takiego nie istnieje ani nie działa! Ani na Eda Sheerana,  ani na rozhisteryzowane brytyjskie dziecko za ścianą, które doskonale, na przemian z muzycznym klubem, sprawia, że Wasza strefa ciszy nocnej (i porannej) na urlopie po prostu nie istnieje.
  2. Przygotujcie się, że na drodze greckiej łatwo nie jest. Tak serio, to uważam, że tam powinno się wysyłać wszystkich przyszłych kierowców na egzamin ( a zaraz później na kurs wychodzenia z poślizgów w Finlandii). Kręte, wąskie drogi, absolutnie szaleni kierowcy, luźno egzekwowane przepisy,  adrenalina na podjazdach i zjazdach. Praktycznie wszędzie. Wasze umiejętności jako kierowcy wzrosną na pewno. Takie urlopowe przyjemne (chyba) z pożytecznym (na pewno). Ważna informacja: znak “zakaz zatrzymywania się i postoju” jest znakiem zdobiącym chodniki, ale totalnie nie egzekwowanym. Podobnie jest z egzekwowaniem zakazu przejeżdżania na czerwonym świetle. Jak podsumowałaby to Buka, w tym temacie, w Grecji- “jeżeli czegoś nie wolno, a bardzo się chce – to można”.
    A jeśli będziecie jeździć i parkować tak, żeby nikt z południowców Wam auta nie zarysował, to zasługujecie na dobre greckie wino. Ale musicie je sobie kupić sami i to dopiero po oddaniu kluczyków do wypożyczalni aut. Pamiętaj: piłeś, nie jedź.

Ale, żeby nie było, że tu jakieś narzekanie tylko- problemy z ciszą nocną, czy wolną amerykanką na greckich drogach – wszystko to da się przeżyć, ba, można to nawet opisać,  a jak dorzucicie do tego dobrą grecką pogodę, uśmiechniętych ludzi i nie najgorsze jedzenie to wyjść mogą z tego całkiem zacne wakacje. Ja osobiście polecam.

Jeśli jakimś cudem tegoroczny urlop jeszcze przed Wami, to życzę Wam, by był taki, jak sobie wymarzycie.
Jeżeli zaś wakacyjny czas już za Wami, nie martwcie się – w końcu “coraz bliżej święta”.

p.s. Słyszałam kiedyś o pomyśle na stworzenie dedykowanej dzieciom linii lotniczej, gdzie samoloty z pociechami leciałaby równolegle z tymi dla dorosłych. Nie wiem dlaczego ktoś jeszcze tego nie wcielił w życie. Zarobiłby według mnie miliony.

Słońca życzę!

H.

O pierożkach z paragwajskiego prosa, mleku bez laktozy i ołpenspejsie

"Poniedziałku,

spadłeś na mnie wprost po niedzieli

kiedy w sennej białej pościeli

udawałam, że nie dzwoni budzik.

Poniedziałku,

jesteś pierwszym dniem po weekendzie

zawsze drżałam co ze mną będzie

kiedy dla mnie zaczniesz się o 7:00"

Katarzyna Groniec “Poniedziałek”

Poniedziałek. Dzień, kiedy nawet Wasza kawa potrzebuje kawy. Zwany pierwszym z pięciu najcięższych dni po weekendzie. Nawet w swojej nazwie zawiera wyrażenie “o,nie”.

Piosenka o nim wydała mi się doskonałym wręcz wstępem do wpisu, który traktować będzie o…pracy w korporacji. W większości przypadków bowiem od tego właśnie dnia tydzień korpo-pracy się zaczyna (tak zakładam na ten moment/ nie-poparłam tego jeszcze dokładnymi wynikami, ale na prywatne życzenie stworzę i podeślę Excela z trendami i wyliczeniami). Poza tym gdzie indziej niźli w korporacyjnym świecie zarzucą Was taką ilością hejtu i memami na temat poniedziałku? Przeczucie graniczące z pewnością mówi mi, że nigdzie indziej. Dodając tak zwane dwa do dwóch już widzicie, że ten tekst nie mógł zacząć się inaczej.

Ponieważ w sieci znajdziecie miliony tekstów, obrazków,  profili facebookowych i tym podobnych, doskonale podsumowujących wiele sytuacji z korpo świata, zastanawiałam się, czy uda mi się wnieść tym co tu napiszę coś oryginalnego.

Po czterech i pół sekundach namysłu stwierdziłam jednak, że subiektywne, czyli moje własne Hawranowe spojrzenie na korpo-sytuację będzie o tyle oryginalne, że będzie moje i nawet jak będzie momentami tożsame z tym, co już o tym świecie wiecie, to nie szkodzi. Ja ten opis miejsca, w którym spędzam +/- 8h dziennie potomnym zostawić powinnam. O!
A, że opis miejsca to na “sekcje przestrzenne” podzielę.

Korpo-kuchnia

No więc mamy korpo-poniedziałek (a później odpowiednio dni od wtorku do piątku). Dla jednych ten dzień rozpoczyna się o 7 rano (ej em/ am) , dla innych o 10, są też tacy, którzy mierzą jego początek wypiciem pierwszej kawy.
Ale, ale… nie rozpędzajmy się tu za bardzo w rozmarzeniu nad wizją porannej małej czarnej w korpo-kuchni.
Teoretycznie powiecie, że zrobienie sobie kawy to nie żadne rocket science (czyt. roketsajens/ czyt. żadna filozofia). Czajnik, woda, kawa (opcjonalnie cukier i mleko – równie opcjonalnie: z laktozą lub bez). I o ile z czajnikiem i wodą problemu raczej nie ma (nie liczę kolejki do czajnika w okolicach godziny ósmej zero zero), to schody zaczynają się przy pozostałych składowych. Kawa, cukier, mleko… Jeśli nie trzymasz ich zamkniętych szczelnie w swojej prywatnej szafce i codziennie nie przynosisz ich zestawu ze sobą do kuchni na czas przygotowywania napoju – musisz liczyć się z tym, że zaginą zupełnie lub pomniejszy się znacznie ich ilość w opakowaniu/kartoniku/butelce/etc.
Kuchnia korporacyjna jest bowiem miejscem, gdzie w biały nawet dzień dzieją się rzeczy magiczne – produkty znikają. I to bez czarodziejskiej różdżki. Legendy głoszą, że to krasnoludki, ale w tym przypadku wyjątkowo legendom nie wierzę.
Także jeżeli kawę, którą kupiłeś/kupiłaś na promocji w biedrze czy lidziu za ciężko zarobione korpo-pieniądze, zostawiłeś w kuchennej szafce, bo:
a) nie chciało Ci się odnosić jej do własnej szafki, lub nie masz w niej miejsca, bo wszędzie pełno papierów ze szkoleń, materiałów o edżajlu
i pamiątkowych farewell kartek od zespołów, które opuściłeś
b) ufasz, że wszyscy ludzie są uczciwi
c) Twoje biurko jest hot deskiem, czyli nie masz swojego miejsca na ołpenspejsie, gdzie mógłbyś zostawić spożywcze bambetle …
…to przygotuj się na to, że zamiast porannego parzenia kawy może Cię czekać konieczność zrobienia “pa pa pa poker face, pa pa poker face” przed innymi i opuszczenia korpo-kuchni z żalem, smutkiem i niedoborem kofeiny we krwi.
Korpo-kuchnia, oprócz bycia miejscem przygnębienia, gdy okaże się, że coś nam dziwnym trafem zaginęło, bywa też niejednokrotnie polem bitwy. Bitwy o… sztućce i naczynia.
To w korporacji po raz pierwszy odczułam, że łyżeczka deserowa czy też widelec to dobra iście luksusowe. Największą luksusowość łyżeczka osiąga w porze porannej, widelec zaś w porze lunchowej. Talerze zaś i kubki szczyt ekskluzywności osiągają w sezonie komunijnym (dla niezorientowanych – maj). Biała zastawa jak widać niektórym pracownikom potrzebna jest wtedy  bardziej w domu niż w pracy. Inni pracownicy przecież to zrozumieją, zjadając pierogi za pomocą łyżki i na serwetce, nieprawdaż?

P.s. I jakby tego było mało, to jeszcze automat kuchenny, w którym,
w przypadku nagłego spadku glukozy we krwi odbywa się polowanie na słodycze, potrafi raz na jakiś czas wciągnąć Ci dwa złote
i zawiesić w maszyno-przestrzeni sevendejsa na przykład… z nadzieniem o smaku spumante, a mikrofalówka (też przeciwko Tobie) podgrzewa Ci miskę do poziomu – “palce poparzone”, czego nie  można powiedzieć o zimnym w środku tejże miski jedzeniu. No iście spumante, to znaczy szampańsko…

Korpo- łazienka

Podsumuję ją tak szybko, jak prędko czasem mam ochotę ją opuścić, po tym co zdarza mi się tam zastać.
Powiem, a raczej napiszę tak. To, że ktoś przeszedł rozmowę rekrutacyjną, może nawet taką profesjonalną (na której usłyszał mądre pytania) i jest pracownikiem korporacji, nie oznacza, że potrafi pozostawić po sobie łazienkę w tak zwanej czystości. Świadczy o tym chociażby liczba pisemnych apeli (kartka A4, czcionka Arial, rozmiar 14-16) wywieszonych na drzwiach z prośbą o pozostawienie po sobie względnego ładu
i porządku. W tym temacie znajdziecie wiele prześmiewczych zdjęć w Internecie, więc szkoda strzępić klawiatury. Nie ten aspekt był dla mnie istotny, gdy dorzucałam do wpisu sekcję dla tego pomieszczenia.

W temacie łazienki chciałabym wspomnieć o innej jej właściwości. Staje się ona bowiem często-gęsto niczym innym jak pokojem konferencyjnym.
Odbywają się tam zarówno spotkania face to face jak
i telekonferencje. Tematyka – różnorodna jak żelki w Oszą (Auchan).
Od dyskusji na temat wyboru glazury do mieszkania, przez “czy Ty widziałaś, co Aśka na siebie włożyła wczoraj na imprezie pracowniczej?” aż po próbę udowadniania wyższości produktów bezglutenowych nad tymi, co to go zawierają.
Sekretne życie pracowników dzieje się właśnie tu! Miejsce wymiany nieformalnych informacji, na podium zaraz za “wyjściem na fajkę”
Pełni więc ona (łazienka) multifunkcje, a wszystko, co multi jest przez korporację pożądane, więc w sumie wszystko się zgadza i git malina.

Ołpenspejs
Prawdziwy król korpo-przestrzeni. To tu “dzieje się” korpo-życie w swojej esencji.
Dominujące słowo: deadline.
Ogółem – spora grupa ludzi usadzona na jednym terenie (czasem na wygodnych ergonomicznych krzesłach, czasem na zdobycznych krzesłach z korpo-kuchni). Część ludzi pracująca, część zatrudniona. Robią rzeczy różne z wiadomych tylko sobie względów.
Jeżeli słyszysz słowo fakap – jest źle. Jeżeli słyszysz, że dej of niedługo – jest dobrze.
Poza tym usłyszysz wiele nic nie znaczących smoltoków (z ang. small talk) – o tym, że to skandal, że w kantynie nie ma pierożków z prosa paragwajskiego, i że pogoda nad polskim morzem jak zwykle na urlopie nie dopisała, etc.
Jedni uciekają od tego w słuchawki, inni do quiet room-ów lub na hołmofis, a jeszcze innym absolutnie żadne szumy zewnetrzne nie przeszkadzają w przeglądaniu kolejnych stron demotywatorów
i śmiesznych obrazków z kotami.
W wyjątkowych sytuacjach warto słuchać, bo padają istotne biznesowo rzeczy.
Generalnie- można się przyzwyczaić.

Do ołpenspejsa i do korporacji.

Ba, da się nawet tę korpo-machinę polubić. Ja tak mam, że lubię.

Dzięki niej poznałam wiele genialnych osób, które bardziej lub mniej zmieniły moje życie.
A poza tym, gdzie indziej niźli w korpo zostałabym nazwana Kluską (ale taką szczupłą, więc nitką – dla sprecyzowania nitką rosołową), a zaraz później małym, chińskim zwiadowcą? Gdzie indziej byłabym częścią breakfast teamu z ekipą świetnych ludzi? Gdzież indziej tyle pól do socjologicznej obserwacji miałabym w jednym miejscu?
Być może są na te ostatnie pytania inne odpowiedzi, ale mnie to wszystko póki co zapewni(ł)a korpo-machina właśnie.

Wam zaś zapewniła ten wpis.

Oczywiście mam nadzieję, że w momencie gdy jest czytany, wszystko jest u Was green i żaden fakap Wam nie grozi.

 

Rigardsy!

H.

 

O reanimacji taśm magnetofonowych, braku żabotów w szafie i dorosłości.

 

“Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę,

co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę”.

(Wisława Szymborska, Urodziny)

Nie przesadzając ani trochę, przyznam się, że jest to mniej więcej dwudziesta wersja wstępu do tegoż wpisu, jaka powstała w mojej głowie.
I zarazem pierwsza w pełni przez tę samą głowę zaakceptowana. Pierwsza pasująca idealnie. Często to, co najbardziej wyjątkowe i właściwe pojawia się w naszym życiu zupełnie niespodziewanie. Tak też było z tym wierszem i dokładnie tym jego fragmentem. Odkopanym w zbiorach poezji, przy pakowaniu książek w kartony, przez totalny przypadek.

Muzyczne inspiracje, które pierwotnie były planowane jako “intro” do tego tekstu, musiały więc ustąpić miejsca naszej znakomitej poetce
i jednemu skromnemu, ale jakże pięknemu cytatowi. 
Nie będzie więc we wprowadzeniu o sceptycznym podejściu do dnia urodzin, jaki w 1991 prezentował zespół Blur w utworze Birthday. Ani o nie-życzliwych życzeniach propagowanych przez kapelę The Smiths w piosence “Unhappy birthday”. Nie ma więc na dziś dzień muzycznego patronatu tego posta. 

Niezależnie jednak od tego, jaki soundtrack (lub jego brak) towarzyszy Wam (lub nie) przy czytaniu mojego słów potoku aktualnie, na pewno już podejrzewacie w kręgu jakiej tematyki może się obracać ten wpis.


Urodziny…
 Moje. Własne. Osobiste. Lipcowe. Któreś z kolei.
One właśnie stały się pretekstem do zrobienia w głowie i na piśmie swojego rodzaju małego bilansu i do o(d)powiedzenia sobie samej,
a zarazem opowiedzenia Wam, jak to jest u mnie “dorosłym być”. Tak na dziś, na teraz.

Postaram się nawet w tę skromną opowieść wprowadzić nić uporządkowania/chronologii.

Co było a nie jest…

… nie pisze się w rejestr. Tak mówi pewne przysłowie i niektórzy ludzie.
Ja jednak w rejestrze tego wpisu muszę zacząć od tego, co było.
Dawno. W dzieciństwie. Bo to niezwykle ciekawe jak perspektywa dorosłości się zmienia wraz z jej faktycznym nastaniem.
Tło:
Przełom lat 80-tych i 90-tych. Przyjaźnie zawiązywane w realu, a nie wirtualnie. Brak Internetu (dla tych, którzy gorączkowo próbują sobie przypomnieć, czy oni w ogóle żyli w takim świecie, z pełną odpowiedzialnością mogę potwierdzić – była taka era). Zamiast przesuwania palcem po ekranie tabletu dzieci z tamtych czasów potrafią przewracać kartki w prawdziwej książce (ponoć ta umiejętność zanika aktualnie) i nie głaszczą rodziców po twarzy jednym palcem, jakby dotykały ekranu telefonu. Karą dla tych młodych ludzi jest szlaban na wyjście na podwórko, a nie zmiana hasła do wi-fi. Płyty i kasety (taśmy magnetofonowe) się szanuje, a te ostatnie w razie potrzeby reanimuje nawet za pomocą ołówka. Gra się w gumę i zbiera karteczki, a nie rozbudowuje kolejne bazy w StarCrafcie. Macie już ten klimat?

Z perspektywy młodszej mnie, w tamtych właśnie czasach, “dorosłość” jawi się jako coś niezwykle poukładanego. Trochę jak obraz -ma swoje sztywne ramy. Ośmioletnia wersja Hawrana  ma zaś w głowie na życie plan dokładny i precyzyjny.  Przemyślany niczym taktyka gry w Eurobusiness.  Ślub w wieku lat 21, pierwsze dziecko w wieku lat 22. Mąż pilot, ewentualnie dyrektor banku, zaś wizje stanowisk pracy dla mnie oscylują ambitnie pomiędzy lekarzem pediatrą, szefową redakcji Twojego Stylu i byciem producentem muzycznym. Wszystko w doskonałej wręcz symbiozie:  praca, rodzina i jeszcze masa czasu na podróże. No i oczywiście zrozumienie na przykład co ludzie widzą w wyjściu do opery.

Tymczasem…

Tło: 

Lajki na fejuniu, hejt w Internecie. Główny problem młodzieży: za mało filtrów na insta. Główny problem dorosłych: gluten. Znak mniejszości i cyfra trzy wysłane messendżerem, zamiast wyznania miłości podczas patrzenia sobie w oczy. To tak z grubsza o czasach “teraz i tu”.

Aktualna JA. Lat nieco więcej niż 22.
Teoretycznie dorosła.
Mąż i dzieci wciąż w sferze “to, co przede mną”.

Praca w korporacji i naprawianie błędów w Excelu zamiast leczenia ludzi. Twój Styl jeszcze nie skreślony. Może po przeczytaniu mojego bloga stwierdzą, że jestem doskonałym kandydatem do współpracy…

Opera to wciąż, jak picie whisky, coś, na co chyba jeszcze jestem za młoda (za to oglądanie Wimbledonu z prawdziwym zainteresowaniem, uważam za poważny krok w kierunku książkowej wręcz dorosłości).
W szafie zamiast garsonek i żabotów – dżinsy i t-shirty. I trampki. Nie zapominajmy o trampkach.
Zamiast udawania, że ambitny film na festiwalu, w którym przez 2 godziny kapie woda z kranu, to coś, co porusza moją artystyczną duszę – wolę obejrzeć z przyjemnością efekciarski kinowy blockbuster, lub odcinek dobrego serialu.
Książkowo dobry kryminał stawiany jest wyżej niż podniosła literatura, jeżeli w przypadku tej drugiej oczy zamykają się ze znudzenia już przy pierwszych stronach. I nie ma, że nagrody krytyków, nie ma, że fejm. 
All inclusive zaś,  5- gwiazdkowy hotel i zwiewanie parasolki z drinka na hotelowym basenie, jako jedyna wizja przygody na urlopie, wciąż przegrywają u mnie z opcją samodzielnego organizowania sobie wakacji.

Na własność posiadam: auto, odkurzacz, blender, wyciskarkę do cytrusów, mnóstwo książek i parę innych bibelotów, które dzielnie przemierzają ze mną Wrocław od miejsca do miejsca, grzecznie mieszcząc się w kartonach. Co oznacza, że na własność nie mam jeszcze mieszkania. Stateczność w postaci M4, a co za tym idzie kredytu (kredyt=milion procent do levelu dorosłości) wciąż więc jeszcze przede mną. Z angielskiego “tu bi dan”.

Nie było w mojej głowie nigdy magicznego przekroczenia granicy, za którą zaczęłaby się dorosłość. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek to “przejście” nastąpi.
Dumam nad tym,  czy w ogóle jest w hawranowych “opcjach” coś takiego jak dorosłość stuprocentowa? Wszak ogarniam urzędy, płacę rachunki, a jak trzeba to i syfon naprawię… Jestem więc niezależna i tak dalej, lecz przy tych wszystkich dorosłych zajęciach zachowuję jednak sporo dziecka w sobie. Takiego, które włącza sobie playlistę pod tytułem ju ken dens i tańczy przed lustrem do upadłego. Albo ma niesamowitą frajdę z puszczania baniek mydlanych. Czy warto to z(a)mieniać na w pełni poważną, why so serious, wersję mnie? Szczerze? Na ten moment nie widzę potrzeby.

Gdyby jednak od ludzi, którzy mnie znają, były jakieś zażalenia w tym temacie – wydrukowane pismo, z rozgoryczeniem przelanym na papier, proszę dostarczać mi osobiście, do rączki. I pamiętajcie: tylko poważne argumenty za full dorosłością będą rozpatrywane. I oczywiście tylko takie, do których w załączniku otrzymam paczkę żelków (to, mam nadzieje rozumie się samo przez się).

Wisława Szymborska w wierszu Urodziny pięknie mówi o tym, że wielu rzeczy “nie zdążymy” w życiu zrobić, w wielu przypadkach się pomylimy, w innych coś przeoczymy. Wszak wokół nas “tyle świata ze wszystkich stron świata”. I jest to ludzkie i usprawiedliwione.  Myślę sobie zatem, że niezależnie od tego, jakie wizje nam się spełniają, a jakie zupełnie nie, ważne, żeby nie pogubić w tym wszystkim rdzenia samego siebie. Jakkolwiek poważny (dorosły) czy też zupełnie nie-poważny (dorosły) by był.

P.s. Dziś post scriptum dedykuję ludziom bliskim, bliższym i najbliższym. Tym, którzy mają dla mnie przygotowany zapas mleczka zagęszczonego do kawy w lodówce, wiedzą, że nie lubię chodzić powoli, czytają ze mnie emocje jak z otwartej książki i sprawiają, że to (nie)dorosłe życie ogólnie ma sens.

P.s. numer dwa.
Kilka godzin temu przedstawiciele osiedlowej społeczności , których zdrobniale na własne potrzeby nazywam “dres-kod-społecznością”, w liczbie pięciu obywateli, w przedziale wiekowym 28-48, na mój widok chóralnie rzekli “dzień dobry Szanownej Pani”. Także wewnętrzny dzieciak wewnętrznym dzieciakiem, ale “dorosły” respekt na dzielni jest. Nie ma to tamto.

A, i polecam czytać Szymborską.

H.

 

O poszukiwaniu elektro, smażonego sera w Pradze i… przyjaźni!

Wpis miał być wcześniej. Dużo wcześniej. Wiosna jednakowoż w końcu się odblokowała, nastała i namieszała nieco w mym wolnym czasie. Ale nie ma tego złego… Jest prezent na Dzień Dziecka.

Miało być o korpo-świecie i codziennej walce o widelec w porze obiadowej, poszukiwaniach małej łyżeczki do pomieszania kawy z cukrem lub cukru z kawą (w rytm kawałka “Kiedyś Cię znajdę” oczywiście) i tym podobnych przygodach.
“Miało być” oznacza, jak możecie się domyślić, że nie będzie. Nie dziś.
Dziś będzie o przyjaźni. Brzmi poważnie, a paradoksalnie inspiracją do tego wpisu stał się jeden z  mych najbardziej radosnych wieczorów w roku 2017.

Zanim jednak meritum, euforyczne słowa i te klimaty – słowo wyjaśnienia.
Przyjaźnią jako słowem-określeniem relacji jeszcze kilka lat temu “szastałam” bardziej niż dziś. Nie żeby od razu na lewo, prawo, do góry
i w dół, ale łatwiej było mi kiedyś “wrzucić” kogoś mi bliskiego do tejże kategorii. Mądrość, która przyszła z wiekiem, lubi coraz bardziej i coraz częściej minimalizm w każdej postaci. Także w kategoryzowaniu ludzi jako przyjaciół. Dziś częściej usłyszycie ode mnie “kumpel(a)”, “znajomy(a)”, “kolega/koleżanka”, niż “przyjaciel”. Ale nie traćcie nadziei – kilka jednostek zostało. O jednym z gagatków, którzy należą do bandy  “przyjaciół Hawrana”, będzie dziś mowa.

Pierwszy dzień czerwca jako data tego wpisu idealnym pomysłem jest, bowiem tekst to dziękczynny dla kogoś, kto sprawia od lat, że generuje się we mnie wewnętrzny “dzieciak”. A to umiejętność na wagę złota, a może i platyny nawet.

Wam jak zwykle podsuwam pomysł, żebyście w trakcie czytania pomyśleli o kimś takim w Waszym życiu. I jeśli jest – docenili.

Geneza poznania, czyli lekkie cofnięcie w czasie. Od tego zacząć wypada. Mamy rok 2008, sierpień konkretnie. Miejsce akcji: różowe kanapy (chciałoby się powiedzieć skórzane, ale nieładnie kłamać, więc powiem: pokryte skóropodobnym materiałem) w holu pewnego kina (dziwnym trafem wspomnianego już na tym blogu). Akcja – Rekrutacja. Czekam tupiąc nóżką, aż ktoś z rekrutujących po mnie przyjdzie, zanim zdążę, cała elegancka, nieco nie-elegancko przesiąknąć zapachem popcornu z pobliskiego (mniej więcej na 5 metrów) baru. Wtem, między jednym a drugim nóżki tupnięciem, podchodzi do mnie człowiek nietuzinkowy, sympatyczny, śmiało zagadujący (wiecie, z tych, co to się nie czają), z totalnym chaosem blond włosów na głowie i zapytowuje, czy ja też w ramach “procesu” tutaj, czy też może na film. Jak się okazało, że ja to też “proces”, w nanosekundzie nawiązała się więź. Ale nie taka, jak można byłoby w pierwszej chwili pomyśleć: “Oho – kontrkandydat, nie spoufalaj się! Nie pokazuj mocnych stron, poczekaj na konfrontację i wtedy karty na stół. Zniszcz go. To Ty musisz mieć tę pracę”.  W naszym przypadku była to więź, którą można by raczej scharakteryzować słowami – połączenie sił, czytaj: jak wieloma informacjami na temat tego, co wiemy w temacie rekruterów możemy się wymienić w czasie, który mamy przed rozmową. Parafazując: jak w 10 minut zwiększyć swoje szanse na dostanie pracy poprzez informacyjny ping-pong. Powiem tak: zażarło. Zarówno w temacie zatrudnienia jak i więzi. Tej ostatniej trwającej po dziś dzień.

Zanim przejdę do wypunktowania skąd ta bohatera mojej opowieści wyjątkowość, jestem Wam winna (wszystko przez to słowo proces…) nazwanie naszego podmiotu lirycznego. Użyję do tego celu jego własnego, prywatnego, znanego zacnym ludziom na mieście pseudonimu. Zgodził się. Autoryzował. A więc,  tadam tadaaaam -nasza postać to Starski (gwiazda +narty po angielsku, proste do zapamiętania, czyż nie?).

Wyjątkowość Starskiego w punktach (bo tak się łatwiej czyta, każdy to przyzna), czyli za co punkty dla naszego bohatera:

  1. za kreatywne zadania domowe. Ot choćby takie, gdy Wasz przyjaciel mówi Wam, że jego marzeniem jest otrzymać w prezencie dokładnie taką koszulę, jaką ma Armin van Buuren w teledysku do utworu “In and out of love” (w tym samym, gdzie towarzyszy mu wokalnie wspaniała Sharon den Adel), dzięki czemu oglądacie ów teledysk wiele razy, żeby wyłapać szczegóły wyglądu koszuli (a dodam, że Armin różne outfit-y w tym wideo ma, nie ma więc lekko). Powiem Wam, że na dłuższą metę jest to wydarzenie nie do wymazania z głowy. Jakby to kogoś zafrapowało, to na pewno w drugiej minucie i czterdziestej czwartej sekundzie jest ta właściwa koszula, to tak ef łaj aj.
    A odbiegając nieco od tematu, to powiem Wam, że teledysk ten ma na dziś dzień kilka razy mniej odsłon niż jakiś tam gangnam stajl, czego zupełnie nie pojmuję.
  2. za pomysłowość ogólną i sposób myślenia. Zobrazuję ten punkt opisem historii jaka rozegrała się w kraju naszych sąsiadów – Czechów. Jesteśmy w Pradze, spora ekipa. Po dniu pełnym wrażeń, głodni i zmęczeni, szukamy miejsca, w którym można by coś zjeść. Marzy nam się smażony ser, ale Praga zaskakuje nas tym, że w kilku knajpach pod rząd nie serwują tego rarytasu. Lądujemy  więc…u “Chińczyka”(w Pradze!!!), który twierdzi, że może nam usmażyć hamburgery (!) i nawet będą “frytki do tego”. Kilka minut później okazuje się, że dla naszej 15-osobowej grupy hamburgerów nie wystarczy, więc na bułę załapuje się jedna (!) osoba, a reszta zapycha się frytkami kiepskiej jakości. W całym tym chaosie Starski zostawia w knajpie portfel. Po uświadomieniu sobie tego faktu wpada na “genialny” pomysł, że ja, jako, że mam mniej słowiańską, a bardziej wschodnią urodę wytłumaczę Chińczykowi “lepiej” po angielsku co się stało i czego szukamy. Tamtego dnia do banku swoich pseudonimów dodałam hasło “chiński zwiadowca”.
  3. za poświęcenie. Wszelakiej odmiany. Już samo poświęcenie czasu drugiej osobie jest dziś na wagę drogich surowców.
    Bywały też w naszej wspólnej “karierze” poświęcenia bardziej wymierne. No bo wyobraźcie sobie czasy kilka lat temu, przed inwazją smartfonów. Czasy Nokii 3310, Sony Ericssonów, grania w Snake’a jako głównej rozrywki itp. Macie to? No więc w tych czasach biliśmy ze Starskim rekordy długości rozmowy przez telefon. Szło w godzinach, bez lipy. I nie było, że Skype, wideokonferencja, udogodnienia. Słuchawka przy uchu
    i telefon podpięty do ładowarki (oczywiście nie Nokia, wytrzymująca 80 godzin bez ładowania). Jako posiadaczka kultowego modelu 3310 borykałam się tylko z problemem utrzymania telefonu w ręce przez kilka godzin. Starski musiał dokonywać większych poświęceń, bo Soniak potrzebował się po pierwszych 3 godzinach gadania ładować. Konieczność ładowania i rozmawiania w tym samym czasie sprawiała, że telefon się nagrzewał. Czy to przeszkodziło mojemu przyjacielowi w kontynuowaniu konwersacji? Nie-e. Znalazł on bowiem metodę na utrzymanie nagrzanego aparatu telefonicznego w dłoni – owinięcie go w skarpetkę. Czego się nie robi dla dobrego dialogu?
  4. za dyskusję o rzeczach, o których śniło się nie tylko filozofom, ale też socjologom, filologom, prawnikom, lekarzom, itd. – ot choćby za dyskurs o dronach, które ważą więcej niż 5 kg, za tworzenie własnej genezy założenia pubu Przekręt na bazie nieistotnych malunków na ścianach, za konwersacje o człowieku Żabie, smutnej roladzie, która nie chce być zjedzona i wiele wiele innych.
  5. za futurystyczne plany. Na przykład wdrożenia aplikacji, która będzie zainstalowana “w człowieku” i będzie w jego mózgu filtrować mijanych na ulicy ludzi, na bazie konkretnie sprecyzowanych kategorii (wiecie, jak filtry w excelu) i podświetlać tych “fajnych” na zielono (podobieństwo koloru do wyglądu excela niezamierzone).
    Dzięki temu oszczędzić będzie można sobie poznawania bliżej ludzi, wyposażonych w zespół cech, z którymi od startu nie do końca nam po drodze. Możemy oczywiście ze Starskim być beta testerami, jeśli ktoś to rzeczywiście wprowadzi na rynek światowy. Jest na piśmie.
    Dodam w tym miejscu, że nie przypadkowo ludzie “na plus” będą podświetleni na zielono. Kiedyś kupowałam pewną koszulkę na prezent i Pan sprzedający powiedział mi: “doskonały wybór, wszystko zaczyna się od zielonego”. Nie wnikałam skąd u niego taka teza (choć miałam swoje podejrzenia i nie chodziło w nich o nic związanego z odzieżą)…
  6. za setki zdarzeń, miejsc i wspomnień – za wyrywanie wypełnienia z foteli w Przekręcie i robienia z nich wąsów/ za testowanie wrocławskich knajp i załapywanie się na mega wydarzenia jak VIP otwarcie Klubogalerii Szajba (tak, byliśmy tam zanim to było modne!)/  za pokazanie mi międzygalaktycznych ławek w okolicach ulicy Powstańców Śląskich, gdzie nie siedzi się tak po prostu na zwykłej ławce, tylko jest się na Marsie, Wenus lub Merkurym/ za rozmienianie pieniędzy, dzięki któremu jedno ma superatę a drugie manko/ za próby łapania gołębia/ za hektolitry wypitych razem kaw/ za przekonanie mnie, że można żywić się tylko kanapkami z Fresh Pointa przez kilka miesięcy i radzić sobie całkiem nieźle na takiej diecie/ za delektowanie się słodyczami z automatu, jakby były dobrem wybitnie luksusowym/ za bycie rycerzem Jedi, który próbuje przejść z balkonu do pokoju przez wyjątkowo dobrze umytą szybę i prawie mu się to udaje/  za podpytywanie mnie jak w zasadzie rozmrozić lodówkę/ za dzielenie się wiedzą jak próbować odnaleźć “elektro”/  za robienie wieszaka na ścianie z rzutek / i za wiele wiele innych rzeczy.
  7. za podnoszenie na duchu, gdy jest taka potrzeba – no bo kto jak nie przyjaciel, w złym dla Ciebie dniu, gdy zadajesz durne pytania pod tytułem: ” czy ja jestem w ogóle spoko człowiekiem?”, “czy ja jestem mądra?”, czy ja nie jestem przypadkiem pasztetem?”, odpowie Ci: ” weź się nie wygłupiaj – pasztet to ja mam w lodówce, od dwóch miesięcy
    i muszę go w końcu zjeść”.
    I o to właśnie w tym wszystkim chodzi .Takich osób pod ręką Wam życzę.Starskiemu zaś życzę, żeby nigdy nie zabrakło mu mordoklejek Daim na stacji benzynowej, żeby sopcast się nie zacinał podczas oglądania meczów Arsenalu, żeby został kiedyś posiadaczem takiego basenu jak mają David Guetta i Akon w swoim wspólnym teledysku i żeby nie zabrakło nigdy “ciepłego goździka” z Szajby.

    A Wam, czytelnicy, wszystkiego najradośniejszego z okazji Dnia Dziecka!

p.s. @Starski: pamiętaj, zasady FIFO i LIFO są dobre dla barów w kinie.
W swojej lodówce możesz stosować się do mojej zasady FILO – first in/last off. Pasztety w puszce mają zazwyczaj długi termin ważności. Wytrzymałe sa, jak nie przymierzając Nokia 3310.

H.

Maj(UFF)ka, czyli słów kilka o gryzieniu, memlaniu i “zmęczonych torbach”…

“To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonym zielonym bzem…”. Autorka tych słów, uwielbiana przeze mnie i czczona, jako autorytet w szeroko pojętej dziedzinie “tekstowej”, Agnieszka Osiecka, zapewne trochę bardziej wiosenny (przynajmniej pogodowo) maj miała na myśli, pisząc tekst “Małgośki”. Wszak w jednej ze zwrotek tegoż utworu, wprowadzonego do kanonu polskiej piosenki przez Marylę Rodowicz, usłyszeć możemy, iż: “białe koszule na sznurze schły”.

Tymczasem w maju roku 2017 koszule na sznurze (czy tam, jeśli wolicie, na suszarce z pewnego szwedzkiego sklepu) mogą co najwyżej zmoknąć od: deszczu, śniegu lub gradu. Jeżeli ze sznura w ogóle nie wywieje ich wiatr, którego porywy oscylują ostatnio w okolicach 80 km/h. Toż to szybciej niż jedzie przeciętny niedzielny kierowca, ot choćby na drodze krajowej nr 94. W niedzielę właśnie.

Niezależnie jednak od aury na zewnątrz, oficjalnie i  kalendarzowo piąty w kolejności miesiąc roku rozpoczyna w Polsce tak zwana “majówka”. Dla jednych to kilkudniowe wolne, dla innych tryb “wolne-praca-wolne”, jeszcze inni pracują ciągiem i nie ma luzu, bo nie mają innego wyjścia. Czasem myślę, że wychodzą na tym najlepiej, że omija ich ten amok, ale potem przypominam sobie o kolejkach na stacji benzynowej, bo w świąteczne dni hot dog z bi pi smakuje przecież wyjątkowo i myślę, że jednak pracownikom owych stacji ogólnie w tym czasie współczuję.
Tak czy siak 1 maja i jego kalendarzowe okolice to zawsze niezwykle specyficzny czas do obserwacji ogólnych, w szczególności zaś do podglądania sobie społeczeństwa. Na pewno wiecie o czym mówię (piszę).

W tym roku korciła mnie jakaś last minute opcja wylotu za granicę, ale zabrałam się do organizacji za późno (czytaj: oferty last minute przyjęły formę “ofert dla naprawdę zdesperowanych” i nie mogących sobie wewnętrznie poradzić z wizją pozostania w kraju, czyli: zwyczajnie były to propozycje horrendalnie drogie). Zostałam więc patriotycznie w granicach Polski. Całkiem przypadkowo, (a niektóre przypadki w swoim życiu niezwykle sobie cenię), trafiłam na naprawdę rozsądną ofertę pobytu w Krakowie. Jak dodałam do listy plusów “za” opcją grodu Kraka fakt, że na początku maja odbywa się tam Off Camera Festiwal, a co za tym idzie, będzie masa pokazów plenerowych i fajnych eventów, szala przechyliła się bardzo gwałtownie w stronę – “jadę do stolicy Małopolski”. I tak została.

Zaraz po podjęciu decyzji popłynęło w mojej głowie kilka pytań, w tym jedno szczególnie ważne: czym się tam dostać w ten iście szalony komunikacyjnie czas?
Niemal w pierwszych kilku sekundach odrzuciłam opcję “auto”. Mój rozsądek w tej dziedzinie zadziałał bez zarzutu. Roztoczył on (rozsądek) przede mną, momentalnie wręcz, wizję stania w korku na A4, zapewne w obie strony po około 271 kilometrów, z przerwą na “serial w odcinkach” pod tytułem “bramki”. Poza tym podróż z założenia miała być w pojedynkę, więc zwyczajnie-ekonomicznie nie było to opłacalne (z całym szacunkiem dla mojej niebieskiej strzały, która “nie pali” jak smok, ani krakowski, ani żaden inny). W ogóle związek frazeologiczny “palić jak smok” zawsze zawierał, w mojej opinii, w sobie pewną dawkę absurdu. Widzieliście kiedyś palącego smoka? Ziejącego to rozumiem, ale palącego? Zostawmy tę część rozmyślań w zawieszeniu. Możecie oczywiście zrobić sobie pauzę, jeśli macie potrzebę zastanowienia się nad tym przez chwilę.

Po powiedzeniu czterem kółkom wielkiego “NIE”, nastąpić musiała dalsza selekcja. W kilku kolejnych sekundach odpadły opcje – autobus i samolot. Dlaczego? Ano z powodu, który możecie znaleźć w repertuarze standardowym  odpowiedzi przeciętnych rodziców  każdego dziecka- “bo tak”. Koniec wyjaśnienia.
Rywali pokonał i ostatecznie z batalii myśli zwycięsko wyszedł/wyjechał “pociąg”. I choć nie jestem aż tak ogromnym fanem kolei jak Sheldon Cooper z “Teorii Wielkiego Podrywu”, to ogólnie bardzo tę formę transportu lubię. I mam wiele ciekawych wspomnień z koleją związanych, zwłaszcza z czasów, gdzie ludzie w podróży ze sobą rozmawiali, a nie odłączali się od rzeczywistości za pomocą słuchawek podpiętych do tabletów, telefonów i innych cudów techniki.

I powiem Wam, że okazało się, że był to doskonały wybór. Bilety w dwie minuty zakupione przez Internet, wybór preferowanego miejsca do siedzenia (okno of course), nie trzeba być pół godziny przed czasem na peronie, żeby brać udział w walce o miejsca, która niejednokrotnie zakrawa na absurd rodem z tego związanego z walką o karpia przed świętami Bożego Narodzenia, w pewnej sieci sklepów. A jako, że miejsca numerowane i zarezerwowane, odpada problem pasażerów, z którymi w pociągach bez rezerwacji miejsc, podróżują “zmęczone torby”, często zajmujące 2 na 4 miejsca w przedziale.

Dodatkowo okazało się, że zarówno na trasie Wrocław-Kraków, jak i w drodze powrotnej, spotkałam kilka niezwykle ciekawych osób, z którymi zwyczajnie (a może na dzisiejsze czasy nie-zwyczajnie) mogłam porozmawiać. A jeszcze niektórzy z nich posądzili mnie o to, że studiuję w Krakowie, i że na pewno zatem wiem na przykład, co się dzieje dokładnie w ramach rozbudowy Browaru Lubicz, jak się rozwija inwestycja i w ogóle co ciekawego “na mieście”. Pełnia szczęścia (generowana tym, że ktoś myśli, że jeszcze studiujesz).
Pan konduktor też “na piątkę”, uprzejmy i zwracający się do Ciebie per słoneczko (tak uroczo w tonie), co też człowieka we własnej opinii “odmładza” i co jest miłą odmianą po tekście kierowcy autobusu, którym jedziesz chwilę wcześniej na wrocławski dworzec, który na Twój widok, bez dzień dobry i żadnego innego przywitania w ogóle, zapytowuje, ni z gruszki ni z pietruszki: “ej, masz faceta?”(w odróżnieniu od konduktora: chamsko, nie uroczo). Wybór pociągu jako środka lokomocji – na plus!

Samego wyboru miejsca na maj(uff)kowy odpoczynek również nie żałuję. Kraków zawsze był dla mnie idealnym miejscem do oderwania “na chwilę”. Nie na stałe a na moment właśnie.  W moim odczuciu tam naprawdę zwalnia czas. I nic to, że w rynku była codziennie taka ilość ludzi, że gołębie nie miały gdzie wylądować, nic to, że jednym z pierwszych “sucharów” jakie usłyszałam w Piwnicy pod Baranami, było hasło “siedzimy, nic się nie dzieje”, które w wykonaniu Macieja Stuhra było kilka lat temu niezwykle śmieszne, jednak po latach w wykonaniu obcego mi człowieka, Pana próbującego “przyszpanować”, brzmiało całkiem żałośnie. Brzmiało jak brzmiało, ważne, że nie irytowało. 


Co jeszcze jest wyjątkowe dla mnie w Krakowie to fakt, że to jedyne miejsce, gdzie ja sama, ja Hawran, rzeczywiście zwalniam, wespół w zespół z czasem. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że zazwyczaj nie potrafię chodzić powoli i jeść powoli. Absolutnej “piany” dostaję na przykład, jak ktoś idzie przede mną wolno na chodniku, w miejscach, gdzie turystycznie nie ma nic do zwiedzania, gdy idzie jak “ciućmok” po prostu (gdybyście w swoim domu nie słyszeli takiego określenia, u mnie tak się nazywało człowieka w typie ciamajdy). Chłodna emocjonalnie jestem również wobec kierowców, którzy w warunkach idealnych pogodowych, przy doskonałej jakości nawierzchni, zerowym ruchu, i, ba, przy przepisach pozwalających jechać w danym miejscu na przykład 90 km/godzinę, wybierają opcję “pojadę 40, a co”. To tak mam na co dzień, tak nie mam w Krakowie.
W Krakowie jest ze mną inaczej. Mam tam swoje utarte ścieżki, w linii prostej od rynku maksymalnie kilkaset metrów, a już znajdujące się w “innej rzeczywistości”, takiej kameralnej, magicznej wręcz, gdzie typowy Janusz z Grażyną już się nie zapuszczają (żeby nie było, nie mam nic do imion Janusz i Grażyna). I po nich mogę iść powoli. Nawet gdy pada.

A jak już przysiądę, żeby coś zjeść, to robię to tak powoli (jem, bo przysiadam raczej energicznie), że mogliby wrzucić mnie do jakiejś “fancy” wideo reklamy o zdrowym stylu odżywiania/przeżuwania. Na co dzień hasła uczonych w tej kwestii mówiące: “gryź-wymamlaj, powtórz sekwencję razy 30” średnio do mnie przemawia.  Czytaj: połykam czasem pokarm jak seriale (szybko), czasem połykam pokarm oglądając seriale ( krusząc przy tym na komputer, kolejna rzecz do poprawki!), bywa, że jem idąc, biegnąc etc. Jak totalny antagonista healthy-style sposobu bycia. A tu każdy kęs na spokojnie, jak nie ja.

Podczas ostatniej podróży do grodu Kraka doszło do mnie również to, że w tym mieście mam zwiększoną tolerancję w temacie czekania w kolejce. Sprawdziłam to w sytuacji “pocztowej”, gdy chciałam wysłać kartkę staromodnym sposobem, ręcznie wypisaną, z przyklejonym na ślinę znaczkiem.
Poczta często kojarzy mi się z miejscem gdzie ludzie jacyś poddenerwowani powyżej przeciętnej, że “ten przede mną ma książkę nadawczą, więc pewnie długo mu zejdzie”, że “tamten z tysiącem oddzielnych rachunków do opłacenia, każdym na oddzielnym blankiecie, więc samo stemplowanie potrwa 15 minut” i tak dalej. W ciągu ostatnich kilku lat poczta stała się też miejscem, gdzie można kupić prasę, długopisy, tabletki od bólu głowy (przypadek?), gdzie zza szyby uśmiechają się do nas zwierzaki z kolekcji kalendarzy na bieżący rok,itp. To wszystko zaś sprawia, że kolejki na poczcie powiększają się o typ człowieka, który nie chce nic wysłać czy odebrać, a jest klasycznym nabywcą produktów z kiosku ruchu, księgarni lub drogerii, który akurat bliżej niż kioskową budkę miał akurat budynek poczty.

Podczas kilkunastu minut pobytu w tejże instytucji (oddziale krakowskim) zaobserwowałam kilka “międzyludzkich epizodów”, które śmiało można by wysłać (dla usprawnienia procesu najlepiej pocztą mailową) do scenarzystów “trudnych spraw”. Epizodów w klimacie: “no dlaczego ta kolejka gdzie ja stoję akurat idzie najwolniej?”, “Pan tu nie stał!”, “ja byłem przed Panią, tylko druk musiałem wypełnić jeszcze raz, bo wcześniej błąd zrobiłem”.
Ale o dziwo mnie to nie denerwowało. Not this time. Nawet w myślach nie chciało mi się przekląć, ba, nawet łagodnie przekląć nie miałam pokusy. Choć niektórym sytuacjom w życiu przydaje się taki rodzaj puenty i, jak wiecie, czasem mi się zdarza tak właśnie coś “spuentować”.

A jak do tego, co mnie “nie irytowało” dodamy wiele rzeczy, które mi się podobały, ot choćby duże ilości doskonałego jedzenia i nowe, genialne znajomości, to bilans może być tylko jeden – moja majówka była niezwykle udana.
Ilość historii usłyszanych po powrocie od znajomych, a że korki (serio, kogoś to zdziwiło?), a że we wrocławskim zoo absolutne zoo pod kątem ilości ludzi i ogólny brak tlenu do oddechu między wybiegami, i że w ogóle pogoda taka, że grilla trzeba było zwijać w połowie dopiekania się karkówki, sprawiła, że do swojej wersji rozpoczęcia maja wracam z ogromnym zadowoleniem.

Mam nadzieję, że u Was też było całkiem zacnie.
Poniżej załączam zdjęcie pochmurnego Krakowa z optymistycznymi mydlanymi bańkami. Tak na słodko-gorzko. Tylko pamiętajcie, dobrze przeżujcie 🙂

H.