Zaklinam wiosnę jak mogę! Wywiozłam ciuchy zimowe do rodzinnego domu i upchnęłam głęboko w pudłach, pudła w szafie i szafę, jak będzie trzeba, to też upchnę do jakiegoś pudła. I jeszcze na strych wyniosę. I nie przywiozę ich z powrotem, choćbym zamarzać miała, kawałek po kawałku, w blado-różowym płaszczyku, co to podszewki ciepłej mu brak, i który to (ten płaszcz) pewien zacny człowiek, nie tak dawno temu , podsumował, że ‘w klimacie „hello kitty” jest’ (potraktowałam to jako komplement i innej wersji nie przyjmuję do wiadomości).
Wracając do zaklinania – no “dzieje się” u mnie to zjawisko, starania są. Odzieżowa rebelia to jedno. Dwa – kawy mrożone na mieście już pić zaczęłam. I lody jeść. Z polewą. Na hawrixowego instagrama wrzucam zdjęcia i z lata i z zimy i hasztagi przywołujące tę moją ulubioną porę roku. Nic nie działa! Kończą się powoli pomysły na odczarowanie złej aury, a wciąż nie jesteśmy w klimacie „hello wiosna”.
Co za tym idzie, a raczej co za tym nie idzie? Nie idzie niestety motywacja do niczego innego poza spaniem i wcinaniem większej niż zwykle ilości łakoci.
Niezależnie jednak od temperatury ałtsajd (takiej, że “idź Pan w …”), ilości pochłoniętej czekolady i ogólnego zamulenia nią organizmu, czy też poziomu generalnej (nie)chęci do robienia czegokolwiek, jest jedna „rzecz”, która towarzyszy mi absolutnie zawsze i nie męczy i nie nudzi.
I czeka, jako temat, na swoje pierwsze „blogowe” wejście, od samego początku nonsensu w zasadzie. Jest to…. (werble, tamdaradam i tym podobne)…. MUZYKA!
Muzyka to zagadnienie, o którym mogę rozmawiać, pisać, milczeć, krzyczeć, gestykulować, etc. dłuuugo i do upadłego. Nie łudźcie się więc, że na jednym wpisie ten wątek się skończy. Wpis numero uno (ten oto właśnie, co go teraz czytacie) dopiero otwiera puszkę Pandory. Ale spokojnie! Postaram się to intro jakoś ograniczyć, żeby nie zamęczyć czytelnika, to raz, a dwa, nie spędzić na pisaniu jednego posta kilku dni, w czasie których może łaskawie panna wiosna raczy się pokazać.
Od czego by tu muzycznie zacząć… ?
Jak mawiają niektórzy: „pierwsze skojarzenie najlepsze”.
Idąc tym tropem zacznę więc od „wieży”.
Nie od „Wieży Melancholii” jednak, utworu z najsmutniejszego albumu zespołu Myslovitz pt. Korova Milky Bar (swoją drogą, nie wiem dlaczego tytuł tej płyty zawsze kojarzył mi się z mleczną czekoladą), a od wieży„hi-fi”(czyt. hajfi).
Wieży pewnej znanej marki, która zagościła w moim domu, jako symbol dobrobytu, na początku lat 90-tych, i która to w zasadzie przetrwała ze mną kilkanaście najbardziej burzliwych lat mojego życia, a biorąc pod uwagę poziom eksploatacji, nie miała łatwo. Przecież trzeba było stale testować i eksplorować wszystkie funkcje oraz na własnych uszach sprawdzać, do czego służą te wszystkie magiczne guziczki jak: preset, balance, czy mic mixing. Jeżeli naszym przyjaciołom, czworonogom „wiek” liczy się mnożąc nasze, ludzkie lata razy 4, to lata mojemu soniakowi (lokowanie produktu!) można policzyć wiek razy 5. Tak było grane!
W zasadzie jedynym momentem, kiedy ów soniak nie był “na chodzie”, był czas, gdy byłam w szkole. Poza tymi kilkoma godzinami dziennie, sprzęt działał, jak zaśpiewałby Kid Cudi: “day&night”. I muzycznie mnie, jakby nie patrzeć, kształtował.
A nie, wróć! Przepraszam najmocniej! Były jeszcze inne, poza-szkolne chwile pauzy w działaniu hajfika: przerwy na oglądanie teledysków na kanałach MTV i VIVA. Ważne dopowiedzenie: miało to miejsce w czasach, gdy rządziła tam muzyka, a nie jakieś telenowele o nastolatkach, które nie wiedzą, że są w ciąży, lub o tych, co to wyprawiają swoje słodkie szesnaste urodziny (i nie wykluczone, że też nie wiedzą, że są w ciąży).
Nie wiem jak wy, ale ja wręcz“celebrowałam” oglądanie teledysków. Dobrze zrobiony teledysk potrafił być zaiste dziełem sztuki. Tak jest zresztą po dziś dzień. Materiał na oddzielny wpis.
Jestem ciekawa, czy macie w swojej muzycznej historii na przykład takie teledyski, które widzieliście tysiące razy, ale to naprawdę tysiące razy? U mnie jednym z takich “klasyków” jest November Rain zespołu Guns N’ Roses. Odtworzony do przysłowiowego porzygu, którego nie powstydziłaby się żadna gwiazda rocka po dobrej imprezie. I co ciekawe, zawsze pozostaje dla mnie pewną zagadką, z racji swojej niejednoznaczności. Gdybym miała określić go jednym, totalnie abstrakcyjnym zdaniem, leciałoby ono mniej więcej tak: wpływ burzy i deszczu na weselne party i nie tylko. Polecam obejrzeć, jeśli jakimś cudem tego jeszcze nie uczyniliście. Jedyne, co się zmieniło w moim jego (teledysku) odbiorze dziś, to opinia w temacie sukni ślubnej głównej bohaterki tegoż wideo. Kiedyś wydawała mi się najpiękniejsza na świecie, ale kiedyś w ogóle wydawało mi się wiele rzeczy…
W temacie sukni, szafy i tym podobnych – takie skojarzenie na szybko – nie byłam nigdy uzależniona od kupowania butów, torebek, ba, wyrzucam je bez sentymentów, jak się kończy miejsce w szafie, albo z każdego innego dobrego powodu. “Odzieżowo” najmocniej kocham trampki, bo trampki to wiosna (na pewno jest takie ogólne przysłowie… znikąd tego przecież nie wzięłam). Ale i w temacie trampków nie mam wymagań specjalnych – byle były czyste i nie podarte (no chyba, że przedarte dla lansu, jak dżinsy – oba te odzieżowe zjawiska mój tata uważa za upodabniające mnie do kloszarda, czytaj: nie przepada za taką stylówą).
Dlatego nie będę raczej nigdy blogerką-szafiarką (no chyba, że napiszę coś o składaniu szafy z IKEI). Jestem za to kompletnym freakiem na punkcie muzyki właśnie.
Nałogowe słuchanie, pochłanianie teledysków, spisywanie ze słuchu tekstów i tłumaczenie ich za pomocą słowników (w formie książowej! nikt nie słyszał wtedy o internetowych słownikach, tłumaczeniach i w ogóle mało kto słyszał o Internecie w ogóle), tworzenie swoich wersji utworów (raka maka fołn!), śpiewanie do dezodorantu – to było kiedyś. Nałogowe słuchanie, śpiewanie w aucie, wymiany linków, rozpoznawanie utworów po jednej nutce – to dziś. Chcecie ucieszyć mnie jak dziecko? Podeślijcie mi dobry kawałek. I zróbcie coś, żeby była w końcu wiosna!
H.
p.s.
bez weny na p.s. bo … deszcz