Zaklinanie wiosny i wieża nie-melancholii.

Zaklinam wiosnę jak mogę! Wywiozłam ciuchy zimowe do rodzinnego domu i upchnęłam głęboko w pudłach, pudła w szafie i szafę, jak będzie trzeba, to też upchnę do jakiegoś pudła. I jeszcze na strych wyniosę. I nie przywiozę ich z powrotem, choćbym zamarzać miała, kawałek po kawałku, w blado-różowym płaszczyku, co to podszewki ciepłej mu brak, i który to (ten płaszcz) pewien zacny człowiek, nie tak dawno temu , podsumował, że ‘w klimacie „hello kitty” jest’ (potraktowałam to jako komplement i innej wersji nie przyjmuję do wiadomości).

Wracając do zaklinania – no “dzieje się” u mnie to zjawisko, starania są. Odzieżowa rebelia to jedno. Dwa – kawy mrożone na mieście już pić zaczęłam. I lody jeść. Z polewą. Na hawrixowego instagrama wrzucam zdjęcia i z lata i z zimy i hasztagi przywołujące tę moją ulubioną porę roku. Nic nie działa! Kończą się powoli pomysły na odczarowanie złej aury, a wciąż nie jesteśmy w klimacie „hello wiosna”.

Co za tym idzie, a raczej co za tym nie idzie? Nie idzie niestety motywacja do niczego innego poza spaniem i wcinaniem większej niż zwykle ilości łakoci.

Niezależnie jednak od temperatury ałtsajd (takiej, że “idź Pan w …”), ilości pochłoniętej czekolady i ogólnego zamulenia nią organizmu, czy też poziomu generalnej (nie)chęci do robienia czegokolwiek, jest jedna „rzecz”, która towarzyszy mi absolutnie zawsze i nie męczy i nie nudzi.

I czeka, jako temat, na swoje pierwsze „blogowe” wejście, od samego początku nonsensu w zasadzie. Jest to…. (werble, tamdaradam i tym podobne)…. MUZYKA!

Muzyka to zagadnienie, o którym mogę rozmawiać, pisać, milczeć, krzyczeć, gestykulować, etc. dłuuugo i do upadłego. Nie łudźcie się więc, że na jednym wpisie ten wątek się skończy. Wpis numero uno (ten oto właśnie, co go teraz czytacie) dopiero otwiera puszkę Pandory. Ale spokojnie! Postaram się to intro jakoś ograniczyć, żeby nie zamęczyć czytelnika, to raz, a dwa, nie spędzić na pisaniu jednego posta kilku dni, w czasie których może łaskawie panna wiosna raczy się pokazać.

Od czego by tu muzycznie zacząć… ?

Jak mawiają niektórzy:  „pierwsze skojarzenie najlepsze”.

Idąc tym tropem zacznę więc od „wieży”.

Nie od „Wieży Melancholii” jednak, utworu z najsmutniejszego albumu zespołu Myslovitz pt. Korova Milky Bar (swoją drogą, nie wiem dlaczego tytuł tej płyty zawsze kojarzył mi się z mleczną czekoladą), a od wieży„hi-fi”(czyt. hajfi).

Wieży pewnej znanej marki, która zagościła w moim domu, jako symbol dobrobytu, na początku lat 90-tych, i która to w zasadzie przetrwała ze mną kilkanaście najbardziej burzliwych lat mojego życia, a biorąc pod uwagę poziom eksploatacji, nie miała łatwo. Przecież trzeba było stale testować i eksplorować wszystkie funkcje oraz na własnych uszach sprawdzać, do czego służą te wszystkie magiczne guziczki jak: preset, balance, czy mic mixing. Jeżeli naszym przyjaciołom, czworonogom „wiek” liczy się mnożąc nasze, ludzkie lata razy 4, to lata mojemu soniakowi (lokowanie produktu!) można policzyć wiek razy 5. Tak było grane!

W zasadzie jedynym momentem, kiedy ów soniak nie był “na chodzie”, był czas, gdy byłam w szkole. Poza tymi kilkoma godzinami dziennie, sprzęt działał, jak zaśpiewałby Kid Cudi: “day&night”. I muzycznie mnie, jakby nie patrzeć, kształtował.

A nie, wróć! Przepraszam najmocniej! Były jeszcze inne, poza-szkolne chwile pauzy w działaniu hajfika: przerwy na oglądanie teledysków na kanałach MTV i VIVA. Ważne dopowiedzenie: miało to miejsce w czasach, gdy rządziła tam muzyka, a nie jakieś telenowele o nastolatkach, które nie wiedzą, że są w ciąży, lub o tych, co to wyprawiają swoje słodkie szesnaste urodziny (i nie wykluczone, że też nie wiedzą, że są w ciąży).

Nie wiem jak wy, ale ja wręcz“celebrowałam” oglądanie teledysków. Dobrze zrobiony teledysk potrafił być zaiste dziełem sztuki. Tak jest zresztą po dziś dzień. Materiał na oddzielny wpis.

Jestem ciekawa, czy macie w swojej muzycznej historii na przykład takie teledyski, które widzieliście tysiące razy, ale to naprawdę tysiące razy? U mnie jednym z takich “klasyków” jest November Rain zespołu Guns N’ Roses. Odtworzony do przysłowiowego porzygu, którego nie powstydziłaby się żadna gwiazda rocka po dobrej imprezie. I co ciekawe, zawsze pozostaje dla mnie pewną zagadką, z racji swojej niejednoznaczności. Gdybym miała określić go jednym, totalnie abstrakcyjnym zdaniem, leciałoby ono mniej więcej tak: wpływ burzy i deszczu na weselne party i nie tylko. Polecam obejrzeć, jeśli jakimś cudem tego jeszcze nie uczyniliście. Jedyne, co się zmieniło w moim jego (teledysku) odbiorze dziś, to opinia w temacie sukni ślubnej głównej bohaterki tegoż wideo. Kiedyś wydawała mi się najpiękniejsza na świecie, ale kiedyś w ogóle wydawało mi się wiele rzeczy…

W temacie sukni, szafy i tym podobnych – takie skojarzenie na szybko  – nie byłam nigdy uzależniona od kupowania butów, torebek, ba, wyrzucam je bez sentymentów, jak się kończy miejsce w szafie, albo z każdego innego dobrego powodu. “Odzieżowo” najmocniej kocham trampki, bo trampki to wiosna (na pewno jest takie ogólne przysłowie… znikąd tego przecież nie wzięłam). Ale i w temacie trampków nie mam wymagań specjalnych – byle były czyste i nie podarte (no chyba, że przedarte dla lansu, jak dżinsy – oba te odzieżowe zjawiska mój tata uważa za upodabniające mnie do kloszarda, czytaj: nie przepada za taką stylówą).

Dlatego nie będę raczej nigdy blogerką-szafiarką (no chyba, że napiszę coś o składaniu szafy z IKEI). Jestem za to kompletnym freakiem na punkcie muzyki właśnie.

Nałogowe słuchanie, pochłanianie teledysków, spisywanie ze słuchu tekstów i tłumaczenie ich za pomocą słowników (w formie książowej! nikt nie słyszał wtedy o internetowych słownikach, tłumaczeniach i  w ogóle mało kto słyszał o Internecie w ogóle), tworzenie swoich wersji utworów (raka maka fołn!), śpiewanie do dezodorantu – to było kiedyś. Nałogowe słuchanie, śpiewanie w aucie, wymiany linków, rozpoznawanie utworów po jednej nutce – to dziś. Chcecie ucieszyć mnie jak dziecko? Podeślijcie mi dobry kawałek. I zróbcie coś, żeby była w końcu wiosna!

H.

p.s.

bez weny na p.s. bo … deszcz

Różowa gwiazda i “zielone wolne, ekran u góry”, czyli kinowe lata totalnego absurdu.

Coś się nam się wiosna w tym roku nie może rozkręcić pogodowo na dobre… Po chwilach radości z 20 stopni Celsjusza i pełnego słońca dostajemy “na twarz” grad, deszcz, wiatr. Gapienie się na taki miks za oknem, u mnie osobiście, przywołuje nastrój sentymentalny. A, że w zasadzie sentymentalnie jeszcze na “nonsensie” nie było, postanowiłam, że tę aurę wykorzystam na herbatę z cytryną i wpis z cyklu “powrót do przeszłości”. Lepsze to niż sprawdzanie na stronie pewnej perfumerii, czy przypadkiem nie ma jakiejś niesamowitej (najlepiej 90%)  promocji na moje ukochane perfumy Love Story marki Chloe. Przerwa w serialach też się przyda.

Gdyby ktoś, ot choćby socjolog taki jak ja, zadał Wam kiedyś, w trakcie wywiadu pogłębionego narracyjnego na przykład (podpowiem, ze to bardzo długi wywiad jest) pytanie, do jakich lat najchętniej byście się cofnęli, to jaka byłaby Wasza odpowiedź? Możecie zrobić sobie teraz pauzę na szybki  respons w głowie, zachęcam wręcz do tego.

Pewnie niektórzy z Was “wróciliby” do czasów podstawówki (w moim przypadku takich, gdzie każdy wolny moment spędzało się na podwórku i gdzie karą był szlaban na wyjście na dwór, a nie ban na korzystanie z tableta).

Inni zapewne powróciliby do czasów licealno-nastoletnich bardziej (smak różnych pierwszych rzeczy tak bardzo).

Jeszcze inna grupa respondentów zawróciłaby zaś zapewne do studenckich czasów.

Ja znajduję się w tej ostatniej grupie, ale studenckie czasy jako takie są mi tutaj potrzebne tylko jako klamra czasowa. Hawran dwudziestokilkuletni byłby bowiem tym, do którego formy chciałabym, choć na jeden dzień, powrócić. Ale nie tylko Hawran – student walczący o kolejne wpisy w indeksie, wcinający kopytka w Misiu za dwa złote i dziesięć groszy, czy znający rozkład komunikacji miejskiej w mieście Wrocław o nieeeebo lepiej niż wszechobecne dziś aplikacje-nawigacje.  Przede wszystkim bowiem byłby to młodszy nieco Hawran – pracownik pewnego kina.

Nazwy kina wprost nie podam. Ale jak podpowiem, że jego symbolem jest różowa gwiazda, to w sumie macie wszystko podane jak na niedzielno-obiadowym talerzu.

Teraz skoro już wiecie jaki czas i jakie miejsce jest przedmiotem mego ckliwego wspominania, pozostaje mi uzasadnić dlaczego właśnie tam, a nie gdzie indziej bym wróciła, gdyby jakaś złota rybka spełniająca życzenia, albo maszyna umożliwiająca podróżowanie w czasie by mi na to pozwoliły.

Odpowiedź jest prosta: LUDZIE.

Podzielmy ich, socjologicznie skategoryzujmy nieco, dla uzyskania większej przejrzystości.

Kategoria 1: ludzie-współpracownicy.

Outfit: czarne koszulki z różowym napisem, do tego spodnie, których nie szkoda pobrudzić popcornem lub sosem do nachosów, na nogach obuwie zazwyczaj sportowe (wszak bieganie między wieloma rzędami w sali na 500 miejsc w szpilkach na przykład mogłoby być mało komfortowe).

Jedyni w swoim rodzaju. Nie do podrobienia i zastąpienia. O każdej z kilkudziesięciu postaci,które przewijają się w tym momencie przez moją głowę, można by napisać książkę i byłaby ona dłuższa niż Hobbit (czytaj, dałoby się z niej zrobić minimum 3 trzygodzinne filmy).

Z nazwisk wymieniać nie będę, bo na wszystkich nie starczy mi czasu i cierpliwości do klepania w klawiaturę. Będzie musiało wystarczyć kilka potoków myśli,  które jako pierwsze przychodzą mi do głowy. A więc, a więc: jednostki, z którymi wróciłabym na wspólną zmianę w kinie to ludzie:

  1. Zwinni i sprawni. Pierwszy z brzegu przykład niezwykłej zwinności szeregowego pracownika kina związany jest z filmem, przy którym przetrwali tylko najtwardsi zawodnicy. Avatar (czyli mała ilość efektów 3d rozreklamowana całkiem odwrotnie). Liczba seansów dziennie: zbyt dużo. Liczba zajętych miejsc na sali na każdym seansie- wszystkie bez wyjątku. Czas na “przygotowanie sali” pomiędzy seansami – za krótki (w porywach do 10 minut). Element stresu: ogromny (wszak horda ludzi oczekująca na kolejny seans napiera na pracowników wpuszczających na salę z siłą Hulka). Latać na miotle trzeba więc było sprawniej niż robi to baśniowa Baba Jaga, a w międzyczasie wyczyścić jeszcze “wyprodukowane z niezwykłą, jak na taki sprzęt precyzją” okulary 3d (sztuk tyle, co miejsc, czyli 500+).
    W tym samym czasie wojownicy na kasach biletowych rozkorkowują kolejki następnych żądnych kinowych wrażeń klientów, którzy procesu tegoż odkorkowywania usprawnić nie pomagają, bo oprócz załatwienia sprawy pod tytułem “zakup biletów”, zadają jeszcze pytania dodatkowe: a gdzie tu w Pasażu znajdę bankomat, czy jest tu może apteka i w ogóle, to czy jest jakaś promocja na tańsze parkowanie? Należałoby do zwinni i  sprawni dodać więc jeszcze: “z doskonałą wiedzą o centrum handlowym, w którym się znajdują”.
    Nie można zapomnieć o fajterach z kinowego baru, którzy jedną ręką sypią popcorn, drugą nalewają zimny napój, trzecią ( niewidzialną chyba) podają nachosy a do tego jeszcze jakimś cudem drukują Wam paragon i wydają resztę. Często odpowiadają również na pytania, które wcześniej klient zapomniał zadać na kasach biletowych.
  2. Zakręceni. No bo lekko (pozytywnie) zwichrowanym trzeba być, żeby przez kilka tygodni szukać w kinie sali nr 12, która nie istnieje. Albo żeby przez pomyłkę wkleić zwiastun horroru przed seansem bajki dla pięciolatków, czy puścić film do góry nogami lub w niepoprawnym formacie.
  3. Pomysłowi. Szczególnie w odniesieniu do nowych pracowników, których w ramach kinowego “chrztu” wysyłało się na różne dziwaczne “misje”, ot choćby misję liczenia foteli na salach, misję mierzenia temperatury ekranu, czy też misję naprawy okularów 3d w salonie Vision Express.
  4. Ceniący dobrą imprezę. Od kameralnych spotkań po tak zwanej “zetce” (zamknięciu) na grunwaldzkich schodach, gdzie próbowano nieudolnie “złapać gołębia”, aż  po słynne “ambulans party”, na którym osoba, do której prawdziwy ambulans zostaje wezwany magicznie odzyskuje przytomność, dosłownie na kilka sekund  przed przyjazdem owego i ucieka w krzaki, zostawiając pozostałe 40 osób w stanie totalnego osłupienia i z koniecznością tłumaczenia się sanitariuszom, iż pacjent zbiegł.
  5. Kochający kino i filmy. I czasem z tej miłości nakłaniający współpracowników do oglądania w ramach prywatnego nocnego maratonu wszystkich starych części Gwiezdnych Wojen, tylko po to, żeby o 6 rano powiedzieć im: “teraz jesteście moimi prawdziwymi ziomalami”.

Można by tak wymieniać w nieskończoność. A przynajmniej ja bym mogła. Ale czasem mniej znaczy więcej. Słowem podsumowania więc tylko jeszcze dodam w temacie współpracowników z tamtego okresu, że to banda cudownych ludzi, którzy zaproponują Ci zrobienie chórków do swoich hip-hopowych kawałków, którzy x lat po zakończeniu pracy spełnią Twoje marzenie i zaproszą Cię na koncert Twojego ukochanego zespołu do Anglii, którzy zawsze pamiętać będą o tym, że jeśli kawa z Orlenu to tylko mocha, a jeśli mają Cię czymś upić, to tylko wiśniówką z sokiem bananowym. To Ci, którzy będą bili z Tobą rekordy w długości rozmów telefonicznych nocą, i Ci, którzy podczas imprezy po zamknięciu kina, zaszyją się z Tobą w pustej sali, by pogadać o życiu i o tym dlaczego na każdej sali najbardziej optymalne miejsca do siedzenia to te po środku. Wproszą się też na wesele na obiekcie Morskie Oko (wproszą przez płot), z którego wyniosą dwie wódki w prezencie, twierdząc uparcie przy pannie młodej, że są gościem pana młodego i na odwrót i podzielą się z resztą kamratów łupem. Pojadą niekiedy nieustraszenie w bagażniku, gdy zabraknie miejsca w aucie, wyniosą czasem z klubu zasłony, bo akurat mają gołe okna na chacie, zaśpiewają Ci “Kawiarenki” prawie tak dobrze jak Pani Irena Jarocka i kupią lizaka z serduszkiem, gdy Ci będzie smutno i źle.

Ta właśnie ekipa wygenerowała duży, jeśli nie największy procent Hawrana w Hawranie. Za tę “generację”właśnie należy im się mały hołd. Do tych, którzy wiedzą, że to o nich – dzięki, że byliście i jesteście 🙂 

Kategoria 2 : ludzie- klienci, czyli klienci też ludzie.

Kategoria druga to grupa społeczna, która wygenerowała we mnie niezmierzone pokłady cierpliwości. Poprzez wiele swoich pytań, odpowiedzi i zachowań. W skrócie “bez nich nie byłoby tak wesoło jak było”.

Klasykiem gatunku są już dialogi kasjer-klient pod tytułem: “bilet normalny, czy ulgowy? ” -> “tak” lub “bilet normalny czy ulgowy? ->“ a czy ja wyglądam na nienormalnego?”. Kanonem stały się też przeinaczania przez klientów tytułów filmów, z Incepcji na Iniekcję, z Ostatniego Domu po lewej na Ostatnie drzwi po prawej, z Avatara na Aviatora, itd.

“Zielone wolne, ekran u góry” – często po dziś dzień możecie usłyszeć te słowa od kasjera. Błagam, patrzcie wtedy na miejsce na ekranie komputera, które pokazuje Wam ów kasjer a nie do góry w kierunku sufitu. Nie odpowiadajcie też czegoś w stylu – w takim razie poproszę dwa zielone 🙂 Bo będą potem o Was pisać na blogach 🙂

Ludzie-klienci to często postacie, o których, chcąc nie chcąc, pracownik kina dowie się bardzo dużo w przeciągu zaledwie dwóch minut (choć czasem bardzo by nie chciał). Dowie się na przykład, że przeciętna para, wybierająca się do kina na randkę, potrafi pokłócić się absolutnie o wszystko, począwszy od wyboru seansu, przez wybór miejsc, aż po opinię o filmie przy wyjściu z sali i idące za tym gromkie: “przecież to Ty chciałaś/chciałeś na to iść!” lub “trzeba było ściągnąć z neta, zamiast wydawać na to hajs!”.

Czasem, dla miłej odmiany, zdarzą się  klienci, którzy po pierwsze przychodzą do kina jako do miejsca rozrywki, a nie po to żeby się kłócić. Dodatkowo naprawdę ufają temu co im polecisz, zawsze ustawiają się w kolejce do Ciebie, żeby z Tobą chwilę porozmawiać, a lata później wciąż poznają Cię na ulicy i rzucają uśmiechnięte ‘dzień dobry”. Miłe to jak nie wiem co. I na tym poprzestańmy opis drugiej z wymienionych kategorii.

Tytułem małego podsumowania: do mnie kino, po tych 6 latach niebytu w nim w roli pracownika, wraca na różne sposoby. Niektóre powroty motywów kina do mojego życiorysu były/są naprawdę wyjątkowe, czasem niespodziewane, czasem wręcz magiczne i choćby dlatego, należało się temu miejscu poświęcić choć kilka słów.

Życzę Wam, moi drodzy,  zgodnie ze starym nawykiem, samych udanych seansów!

H.

p.s.

Na zdjęciu poniżej dobre na każdą pogodę, a na niepogodę to już w ogóle cudowne – żelki jogurtowe, dobra muzyka, herbata prosto z Chin i gwiazda (prawie taka, jak ta różowa z logo koszulek i kina). Szkatułka po prostu zmieściła się w kadrze.

Gdy w grę wchodzi podziw…

Tytułem wstępu…

Post o muzyce nadal czeka na ławce rezerwowych na swoje “wejście na blogowe boisko”. Paradoksalnie czekając mam wrażenie, iż lepszej “formy” nabiera.

“Pisanek”o nadchodzącej Wielkanocy też nie będzie. Wszyscy bowiem wiedzą, że na A4 dwadzieścia siedem kilometrów korka w jedną stronę, że do każdego zjazdu z autostrady godzina stania do bramek i, że jeśli nie pieczecie ciasta sami, to do dobrej cukierni w sobotę musicie stanąć w kolejce jeszcze przed otwarciem, (jak w PRL-u) żeby utrafić smaczną kostkę sernika. To tak jasne, jak fakt, że w “Modzie na sukces” każdy był już w związku z każdym.

O czym zatem dziś?

Będzie trochę filmowo i bardzo o życiu.

Będzie poważniej nieco niż zwykle. Ale tylko nieco.

Po tytule możecie się powoli (lub szybko) zacząć domyślać, że będzie w to wszystko zamieszany podziw.

Wobec kogo?

Już spieszę z wyjaśnieniami.

Są dwie. One. Dziewczyny. Historii tej i życiowe bohaterki. Obie mają imiona składające się z 3 liter (nie żebym je przez to jakoś faworyzowała… no może trochę). Jeszcze się nie znają, ale planuję to wkrótce zmienić.

Dlaczego będzie trochę filmowo? Ano dlatego, iż postanowiłam nagrodzić je obie moją własną wersją Oscarów.

Jedna z nich otrzyma wirtualną statuetkę za scenariusz, druga zaś za zdjęcia. W bonusie obie dostaną honorowego Oscara za całokształt swej osobowości. Kto nie-bogatemu zabroni. I nie będzie u mnie pomyłki z nazwiskami (kopertami) 🙂 .

Kategoria : “scenariusz oryginalny” – Iga Zakrzewska-Morawek

Poznana lat temu ładnych już kilka. Jako nowa współlokatorka przybyła do mieszkania na Maślicach, wraz z toną książek, kafetierą (zwaną czasem makinetką lub kawiarką po prostu) i podobnym do mnie uwielbieniem do czekolady. W momentach mniejszego zapotrzebowania na słodycze nie gardziła dobrą kiełbaską. W trakcie wielu wypitych wspólnie kaw (nazywajmy rzeczy po imieniu – hektolitrów obrzydliwie słodko-mleczno-pysznych kaw) stała się dla mnie Szpikulcem, ja zaś byłam nazywana przez nią Hawranem zza ściany. Szpikulec ma znaczenie symboliczne, tak, jak teraz sobie o tym myślę… Pseudonim powstał niby przypadkowo, na zasadzie wyrazów tworzenia, a zaczęło się od …imienia (rym się wkradł, patrzcie Państwo!). Iga-Igulec-Szpikulec. Ale podprogowo ten “ostry” nieco z nazwy pseudonim to wyraz jej czupurnego charakteru, zuchwałej inteligencji i ciętej riposty. Jeden z moich największych ludzkich motywatorów do tego, by pisać, słowem obracać. Sama jest dla mnie mistrzynią słowa. Słowa zadziornego, nie-wprost, dającego do myślenia.

Dziś, po kilku latach, gdy już przez ścianę nie dane jest nam mieszkać, gdy się z nią widzę, mam wrażenie, jakby prawie nic się nie zmieniło. Błysk w oku ten sam, wygląd jak u nastolatki, kawa ciągle z kafetiery, a nie tam zalewajka z czajnika. Szpikulec vol.2 to dziewczyna w rdzeniu ta sama co niegdyś. Dziś jednak dodatkowo żona, matka i autorka. Na jej koncie i blogi i książka i wiele pomysłów, które zawsze popierać rękoma i nogami i czym jeszcze tylko będzie potrzeba będę. Jakościowo bowiem wspaniałe to jest. Indywidualne, oryginalne, IGOwe. Nie do podrobienia. Jeżeli nie czytaliście jeszcze “Świata wg Żunia”, który na dobrych księgarnianych półkach, czeka na zgarnięcie, to naprawcie ten błąd czym prędzej! W drodze zaś po książkę, możecie zapoznać się z Igą czytając jej IGAZM (http://igaz-m.blogspot.com/).

Niech jej osoba niejako przedstawi się Wam sama. Tak będzie najlepiej. Ja dodam tylko, że to jedna z najodważniejszych i najbardziej inspirujących osób, jakie na swojej życiowej ścieżce poznałam. Gdybyście zaś potrzebowali autografu autorki na Waszym egzemplarzu książki – dajcie znać, coś się wymyśli.

Kategoria: “zdjęcia” – Ewa Nogaj-Jezierska

Ewę, dla odmiany od Igi, poznałam całkiem niedawno. W interesach, jak to się mawia. Konkretnie chodziło o to, że zawsze marzyła mi się profesjonalna sesja fotograficzna, a splot okoliczności sprawił, że o Ewie usłyszałam jak przyszło do realizacji marzenia.

Konkret kontakt, raz-ciach, sesja umówiona. Dzielnica Wrocław Biskupin wybrana zostaje jako “sesyjny” plener, więc myślę  sobie: jak ja nie ogarnę, to krajobraz nadrobi. Pogoda wymarzona, więc coraz więcej aspektów na korzyść przyszłych zdjęć przemawia. Jedyny znak zapytania: jakim człowiekiem okaże się Pani fotograf, czy nić porozumienia złapać się uda? Nie opadł jeszcze kurz po podjechaniu pod biskupińskie wały, a już wiedziałam, że pytanie powyżej było retoryczne. Pozytywna energia rozpozna od razu inną pozytywną energię. Potem chwila zdjęciowych ustaleń, a w międzyczasie wymiana zdań o tym, że Ewa to genialne imię, krótkie, konkretne, że nie znamy niefajnej Ewki, że za mało rodziców teraz nazywa tak swoje córki itp. itd. i… atmosfera jak złoto gwarantowana.

Dwie godziny instruktażu Pani Fotograf i mojego włażenia po drzewach, skakania, wymachiwania rękoma, leżenia w trawie ma swój efekt w postaci zdjęć, które są moimi absolutnie ulubionymi w życiu. Hawran w formie radosnej, zamyślonej, poważnej, nieogarniętej – magicznie uchwycony w obiektywie doskonałej artystki.

I choć niektórym pewnie wydawać może się to proste, że jak masz dobry aparat i światło, to i zdjęcia wyjdą, to ja na przekór i pohybel tymże ludziom, uważam, że dominujący wpływ na końcowy efekt ma fotograf właśnie, jego zdolność stworzenia takiej atmosfery na sesji, że w zasadzie zapominasz o tym, że będą z tego foty, a po prostu biegasz, skaczesz i uwalniasz siebie z siebie. Fotograf, który generuje taki ciąg wydarzeń to prawdziwy brylant.

Jeżeli profeszyn seszyn chodzi Wam po głowie – kontakt do Ewy poniżej:

https://www.facebook.com/EwaJezierskaFotografia/

Z tymi inspiracjami Was zostawiam. W kolejce o 6 rano do cukierni nie stałam, więc ciasto piec biec muszę.

Wesołego (dopowiedzcie sobie czego konkretnie)

H.

 

A miało być o muzyce…

9 kwietnia roku bieżącego. Niedziela. 16 stopni Celsjusza w stolicy Dolnego Śląska. Ciśnienie 1026 hPa. Biomet według pogodowych specjalistów – niekorzystny. Co niestety daje się odczuć podczas wyprawy do  jednego z wrocławskich centrów handlowych (tego, co to nazwę niedawno zmieniło i już faux pas będzie powiedzenie o nim, że to “FaQtory”, że “do FaQtory jedziemy”)…

Alert/ wtrącenie: ten post miał być o muzyce. Takiej dobrej, co to ją cenię bardzo. Ta tematyka będzie musiała jednak poczekać. Seria zjawisk społecznych, jaka spadła na mnie, w czasie krótszym niż pół godziny, w dniu wymienionym powyżej, pcha się bowiem do opisu przed wszystkim innym.

Od początku.

Na przekór meteorologom ja od samego rana w rzeczoną niedzielę czuję się doskonale. Do czasu, aż nie wpadam na genialny pomysł, iż uzupełnię zapasy domowe w kilku zakresach. Pamiętając hasło mamy: nie wydawaj pieniędzy w poniedziałek (nie pytajcie mnie skąd je wzięła, bo nie wiem) a z kolei zapominając o wiedzy gromadzonej całe życie – unikaj centrów handlowych w weekend, zaćmiona wiosną chyba i na różowo kwitnącymi drzewami – idę na spacer do piekła.

Auto zostawiam na parkingu pod blokiem. Chociaż w tej materii rozsądek zostaje zachowany. Firewall w mózgu działa choć tu. Wolę wracać objuczona siatami jak wielbłąd, niźli bić się o miejsca parkingowe w epicentrum zakupoholizmu. Poza tym siaty to zawsze dodatkowe ćwiczenie na wzmocnienie bicepsów. A te mogą przydać się w wielu sytuacjach. O nich może w innym wpisie.

A więc spacer, a więc idę. Na początku nic nie zapowiada katastrofy. Mijają mnie ludzie z psami, palmami. Niektórzy  na rowerach inni na  deskorolkach, jeszcze inni pieszo. Spokój i cisza. Ten błogi stan trwa jednak bardzo krótko. Powoli bowiem zaczynam zbliżać się do areny rodem z rzymskich walk gladiatorów.

Na terenie zakupowych działań bojowych pierwsza ukazująca się moim oczom baza to  “mak”. Mijam go niby z bezpiecznej odległości, a i tak mam ochotę już w tym punkcie opowieści zawrócić do domu. W ogródku przy tejże restauracji dzieci taka ilość, że dla przykładu na zjeżdżalni w zasadzie żadne z nich nie zjeżdża, tylko staczają się powoli kopiąc nogami głowy tych staczających się przed nimi. Gdzieś pomiędzy nimi rodzice, często głośniejsi od pociech. Szczególnie jedna rodzicielka rzuca się w oczy, a w zasadzie w uszy, krzycząc: “Bruno, zostaw tę torbę!” (po chwilowej pauzie, w której to Bruno nic widocznie nie zmienił w temacie torby) słyszymy trochę bardziej stanowcze: “Bruno, zostawisz ku*** tę torbę, czy nie?”. Nie wiem jaki jest finał historii Bruna i torby, bo oddalam się z tego miejsca w tempie szybszym niż wzięcie dwóch łyków shake’a waniliowego. I jakoś nie żałuję specjalnie.

3 sekundy później (dosłownie 3) widzę jak tata uczy (na parkingu centrum handlowego!!!) córkę jeździć na rowerze. Słyszę kolejne doskonało-podręcznikowe teksty wychowawcze: “Jak Ty kierujesz? Jak można nie wiedzieć jak kierować? Czemu nie trzymasz kierownicy prosto?”. Dodam, że córka ma lat maximum pięć. Oczami wyobraźni widzę już jak ten tatuś komentuje na przykład zachowanie innych kierowców w sytuacjach bardziej drogowych, skoro taką wyrozumiałość ma w odniesieniu do własnego dziecka…

Chwilę później, gdy już myślę, że może to złe miłego początki, trafiam w sam środek pola bitwy o miejsce parkingowe. Uśmiech szeroki na start zapodaję sama sobie, z radości, że Punciak nie musi w tym uczestniczyć. Mówię sobie pod nosem, a może w głowie bardziej: “jesteś zwycięzcą”. Na oczach moich sceny dzieją się bowiem dantejskie. Jedni wyjeżdżają, na ich miejsce czają się inni, jak nie przymierzając hieny. Kto szybciej, kto sprytniej – walka o centymetry powierzchni trwa. Klaksony z każdej strony. Przypadkowy przechodzień dość łatwo odczytuje, z ruchu warg, słowa jakie padają w trakcie tejże batalii z ust niektórych uczestników ruchu drogowego. Warta w tym momencie zauważenia i wymienienia jest również ta część walczących, która prezentuje na polu bitwy wybitne wręcz skille: jedną ręką trąbią, a drugą pokazują środkowy palec. Multitasking jego mać.

Patrzę zdumiona i myślę sobie: gdzie tu cierpliwość? I nie chodzi mi tu cierpliwość w typie cioci Stasi z pewnego klanu, która zawsze z tym samym stoicyzmem czaj parzy. Mówię o takim neutralnym, ludzkim levelu cierpliwości. Odpowiadam sobie sama: tymczasowo not found.

Po tych kilkudziesięciu metrach wrażeń, w nanosekundzie przeorganizowuję w głowie plan dotyczący tego, co ja tak naprawdę potrzebuję kupić. Omijając ze sprytem nindży najbardziej zatłoczone miejsca, udaje mi się wyjść z tejże cyrkowej areny prawie bez szwanku. 

Prawie, bo jednak smutna refleksja pozostaje.

 

p.s.

Adnotacja o cierpliwości:

Ostatnio zdarzyło mi się ją testować…podczas siedzenia w szafce kuchennej.

Miałam bowiem okazję jednocześnie naprawiać syfon pod zlewem i ratować kuchnię przed całkowitym zalaniem oraz chwilę później walczyć ze skutkami tego, co się już “ulało”. 1,5 h spędzone w klaustrofobicznej szafce, pomiędzy syfonem, wężem od pralki i paroma innymi rurami uczy pokory, tyle Wam powiem. Nie róbcie tego w domu. Nie polecam. Polecam natomiast wrzucić czasem na luz. W życiu i w aucie (wiecie, dla dobra skrzyni biegów i takich tam).

 Żeby było śmieszniej – będąc domowym hydraulikiem i bohaterem w swoim domu,  całkiem randomowo miałam na sobie koszulkę z napisem “nie mów do mnie teraz”. Szkoda, że nie ubrałam jej na wypad zakupowy w tę piękną niedzielę. Pasowałaby jak złoto.

p.s. 2

 Czy siedzenie w szafce kuchennej czyni ze mnie już swojego rodzaju “szafiarkę” ?

Cierpliwości życzę,

 

H.

 

Między (nami) krasnalami, czyli Wrocław “pod lupą”.

Rok dwa tysiące siódmy. Grudzień. Zima z cyklu tych srogich. Czytaj: taka, gdzie marzysz o tym, by zminimalizować czas przebywania na zewnątrz praktycznie do 0 (słownie: zera) sekund.

Miejsce akcji: Wrocław, ulica ( i zarazem przystanek) Kozia. Dla tych, którzy nerwowo odpalają teraz google maps, żeby dowiedzieć się, czy nie jest to aby przypadkiem miejsce fikcyjne, podpowiadam: nie jest. Istnieje naprawdę. W odróżnieniu tylko do stolicy naszego pięknego kraju, gdzie Kozia street w samym centrum Warszawy się znajduje, w stolicy Dolnego Śląska ulica ta wygnana została w ostępy dzielnicy nie-centralnej zupełnie, Maślicami zwanej.

A więc przystanek, a więc grudzień. Zimno. Czekasz. Na wykład dotrzeć chcesz. Nieobowiązkowy w teorii. Ale w praktyce dźwięczą Ci w głowie słowa z pierwszej prelekcji profesora Kłopota: “nazywam się Stanisław Kłopot i będziecie mieli ze mną kłopot”. I wiesz, że lepiej na wykładzie być. Bo się z nim (profesorem) spotkasz za kilka miesięcy, jak będzie już dla odmiany ciepło, a wręcz gorąco, w dusznej (od papierosów Marlboro wypalanych przez niego) salce, na ustnym egzaminie. I jak Cię z “gęby” będzie kojarzył to zawsze chyba lepiej niż wpaść jak nołnejm po roku na egzamin.  A i wykłady same w sobie zacne, takie co na życie zostają. Więc wstajesz rano i ruszasz na przystanek obsługiwany przez jedną, wyjątkową dla wielu linię nr 103. “Sto trójka” jest Twoją przepustką do bardziej centralnego (w kontekście położenia w mieście) świata. Czekasz więc na nią jak na zbawienie. Nie tylko od zimna. Na takie metaforyczne też. Wiesz, że jeżeli nie przyjedzie punktualnie, spóźni się choć o minuty dwie, lub w najbardziej hardkorowej wersji – wypadnie z kursu – jesteś przegrany, cały logistyczny plan Twego poranka a może i całego dnia idzie w diabły. Bo nie-na-czas-podjeżdżająca 103 uruchamia ciąg, ba, lawinę złych wydarzeń. Dla przykładu: jadąc spóźnioną o moment tylko 103 widzisz przez jej szyby, jak w okolicach Wejherowskiej właśnie ucieka Ci 119 (ta akurat na złość dziś przyjechała punktualnie). To uruchamia serię dalszego “czarnowidztwa” w Twojej głowie, które najczęściej się sprawdza niestety. Zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał(a) czekać na kolejną 119. Ta się zapewne (dla odmiany od tej pierwszej) spóźni, przez co w bardziej szczytowych godzinach szczytu wjedzie na Most Milenijny i stanie w korku już przy drugim filarze, a to oznacza, że do okolic cmentarza Osobowickiego dojedziesz w tempie tak szybkim, jak w dniu Wszystkich Świętych – ślimaczym łamane przez żółwie.

A przecież Osobowice to jeszcze nie Twoja destynacja (gdybyś jechał autem z nawigacją, to Krzysztof Hołowczyc jeszcze długo nie powiedziałby Ci: “jesteś u celu”). Bo wybrałeś sobie w ramach kierunku studiów socjologię, na KOSZAROWEJ! (patrz: google maps, bo nawet pisać mi się o tym nie chce, gdzie to jest). W głowie układasz już sobie plan tego, jak się wytłumaczysz ze spóźnienia… W sumie: “Panie profesorze, bo ja z Maślic jadę”, powinno wystarczyć, ale pewności nie masz, że to przejdzie. Cały zmyślnie obmyślony logi-scenariusz (logi=logistyczny) jak krew w piach.


Gdzie to my byliśmy? Ach tak, na przystanku. Tak, to jest ten dzień, kiedy 103 postanawia: wypadnę z kursu. Druga idzie w jej ślady, bo razem raźniej. Jedna, bo pogotowie techniczne należało do niej wezwać, druga, bo kierowca poczuł, że nie można kolegi w potrzebie zostawić. Fajkę na odstresowanie na pętli Pracze Odrzańskie trzeba wypalić,a pasażerowie nie zając, poczekają. Przyjeżdża  w końcu trzecia w kolejności, 50 minut i 15 odmrożeń później. Nie, nie poszedłeś do domu po 10 minutach, nadzieja wszak umiera ostatnia, czekałeś. Dalszy ciąg tej mroźnej historii i Twoje przemyślenia na temat MPK nie nadają się do publikacji przed 22.
Nie wiem dlaczego to akurat wspomnienie przyszło do mej głowy jako pierwsze, gdy zadałam sobie pytanie: czym jest dla mnie Wrocław? Może to przez ten chłód zimowy. Może to jest tak, jak z nauczycielami – najlepiej pamiętasz tych najbardziej surowych? Może dlatego wspomnienie surowej zimy dźwięczy mi w głowie jako “the best/first of Wrocław”?

Zaraz za nim idą inne absurdy związane z komunikacją miejską. Wszak w 2007 roku jesteś człowiekiem, który mieszka na Maślicach, studiuje na Koszarowej a pracuje na Placu Grunwaldzkim. Codziennie masz materiał na film rodem z kanonu Barei. Nie dziwi Cię już to, że kierowca 403 pyta się pasażerów, czy on w zasadzie dobrze pojechał i czy przypadkiem nie powinien był skręcić w prawo 200 metrów wcześniej. Nie dziwi Cię to, że innego kierowcę musisz obudzić na pętli na Kozanowie, żeby w ogóle ruszył cztery litery i trochę więcej kół w swoim przegubowcu. Nie robi na Tobie wrażenia to, że pani motorniczy(a), która utknęła w korku tramwajowym, ma gdzieś prośby pasażerów, że oni by chcieli sobie tu na środku Żan Pola (plac Jana Pawła) wyskoczyć teraz, bo się spóźnią, a zapowiada się pół godziny stania do Kazimierza Wielkiego. To, że ma ich prośby gdzieś wyraża gromkim: “nikogo ku*** nie wypuszczę”  i podgłośnieniem na cały regulator radia, w którym akurat w tym momencie leci kawałek “Somebody that I used to know” w wykonaniu Gotye i Kimbry. I tak dalej.

Przenosimy się z roku 2007 do czasów bardziej modern. Mówisz bajos komunikacji miejskiej (no może oprócz weekendowego dojazdu na imprezę i powrotu nocnym, jeśli żulisz na taksówę) i wsiadasz do swojego auta. Myślisz: no,  to od teraz chłopaki z Paktofoniki zaśpiewają Tobie właśnie, że “Jesteś Bogiem”, dołączysz też do chórków zespołu  WWO, nucąc “mogę wszystko”. Od razu powiem tak: bardzo krótko będziesz tak myśleć. Bardzo szybko dojdzie bowiem do Ciebie, że z muzycznych odniesień za kółkiem zostaje Ci : “wszystko się może zdarzyć”, “highway to hell”, “road to hell” i generalnie to już po chwili wieziesz się pomału jak pewien raper, nie dlatego, że tak lubisz, ale dlatego, że zwyczajnie nie masz gdzie się rozpędzić.

A jak już dotoczysz się do nawigacyjnego “celu”, czeka na Ciebie kolejna misja to be accomplished (do wykonania znaczy się). PARKOWANIE. Czy ja mogę przeklinać na blogu? Hmm… w zasadzie znalezienie miejsca i wszelkie aktywności z parkowaniem związane dałoby się opisać bez problemu z użyciem tylko słów na “k”, “p” , skrótów takich jak “jpd”, itp. W wielu odmianach fonetycznych, z akcentami na różne sylaby. Mnogość możliwości ogólnie. Muzycznie: tu zdecydowanie Reni Jusis i “kiedyś Cię znajdę”.

Jeszcze 2 godziny temu myślałeś: wow, dorobiłem się, mam Fiata Grande Punto, w gazie, lat 10, 170 tyś km na liczniku, koni mechanicznych 77. Szczyt szczęścia. Teraz, po 30 minutach szukania miejsca, żeby przystanąć ,myślisz – zabierzcie to auto ode mnie, ja chcę w autobus!

Morał: mieszkajcie blisko pracy, rynku i najlepiej jeszcze blisko centrum handlowego, tak, żeby móc we wszystkie te miejsca dojść na własnych nogach. W innym przypadku, sorry, lekko nie będzie. Musicie się stać transpofajterami, żeby to przeżyć. Ninjami komunikacji. Tyle o tym.

Patrzę na ten wpis i myślę: zachowałam się jak klasyczny Polak, który zaczyna od narzekania. Mam nadzieję, że lekko humorystyczny rys opisu sprawi, że mimo wszystko nie będziecie się pochylać nad moimi perypetiami komunikacyjnymi we Wrocławiu z litością i gorzkim żalem. Bo prawda jest taka, że Wrocław jako miasto samo w sobie mi to wszystko wynagradza i na ten moment innego miejsca do życia w PL sobie nie wyobrażam. 

To Wrocław bowiem jest miastem, gdzie totalnie obcy Ci ludzie podejdą do Ciebie i Twojego towarzysza rozmowy w knajpie i postawią Wam karafkę wina, bo uważają, że bije od Was tak dobra energia, że aż nie mogą przejść obok tego obojętnie i chcą wznieść z Wami toast za Was i Was wyściskać. Tak zwany Random Act of Kindness.

To we Wrocławiu motorniczy obudzi Cię o 9 rano (po imprezie, z której wyszedłeś gdzieś tak o 5) i powie: “jest Pan naszym rekordzistą, przejechał Pan pętle 7 razy”.
To we Wrocławiu Ostrów Tumski zawsze sprawi, że zwolnisz na chwilę, żeby nacieszyć się jego klimatem. To we Wrocławiu, siedząc z najlepszym przyjacielem pod Pręgierzem, dokonasz takich analiz socjologicznych w temacie przechodzących ludzi, o jakich się filozofom, ups, socjologom nie śniło. To tu, na przystanku “Galeria Dominikańska” podejdzie do Ciebie totalnie obcy chłopak i zaprosi Cię na herbatę, bo chciałby Cię tak po prostu poznać. To tu grupa 7 latków, z plecakami większymi od nich samych, będzie, stojąc na przystanku koło Ciebie, rozprawiać o tym ile kalorii ma Snickers (gwarantuję Wam, nie dacie rady się nie roześmiać). To tu Twoja radość sięgnie zenitu, jak już zdążysz dobiec na tramwaj i motorniczy nie zamknie Ci drzwi przed nosem,i tym samym nie pokaże Ci tego akurat dnia wielkiego metaforycznego MPK faka (i nic to, że czasem nie zauważysz, że tramwaj jedzie do zajezdni i kończysz nie tam, gdzie chciałeś/ radość, że wsiadłeś działa mocniej).

Mogłabym namnożyć w głowie i na piśmie więcej przykładów “dobra”, jakie niesie za sobą Wrocław, niźli mamy tu krasnali, ale pisałabym dłużej niż jedzie się z Psiego Pola na Oporów o 16:30 i mogłoby to nas wszystkich zmęczyć. Zamiast tego ja skończę na dziś, a Wy pomyślcie choć przez chwilę ciepło o jakimś miejscu, które kochacie.

Z wyrazami dolnośląskiego szacunku,

H.

 

Logiczna geneza “czystego nonsensu”

Już od momentu przebudzenia, każdy z nas, zanim jeszcze zdoła porządnie otrząsnąć się z marzeń sennych fazy REM, ma przed sobą rząd decyzji do podjęcia. Ot choćby: wstać teraz czy też może dać się skusić opcji “drzemka”, którą niecnie podpowiada nam budzik w telefonie? Wypić kawę czy sok pomarańczowy? W co się ubrać? Czy dziś nie jest przypadkiem dobry dzień na wykorzystanie urlopu na żądanie? I tak dalej i tak dalej, aż do wieczora, gdy zastanawiamy się na przykład czy już powinniśmy iść spać, czy też może jeszcze raz zajrzeć na fb lub obejrzeć kolejny odcinek ulubionego serialu.

Wybory, decyzje, rozstrzygnięcia – otaczają nas dosłownie na każdym kroku. Klasyfikować je można przeróżnie – na te racjonalne i te pod wpływem emocji podjęte, na te ważne w naszym mniemaniu i te bardziej błahe.  Na te, które mogłyby stać się materiałem na osobny wpis, jak na przykład codzienny damski dramat poranny pod tytułem: w co się ubrać? i na te, o których rozpisać za bardzo by się nie dało.

Jedna z brytyjskich aktorek, (co to jej imię po polsku brzmiałoby Emilia, a nazwisko nosi to samo, co pewien piosenkarz usilnie próbujący nam kiedyś wmówić za pomocą swojego utworu, że jesteśmy “beautiful”), powiedziała niegdyś, że wg niej jedną z trudniejszych decyzji, jakie musiała podjąć w życiu była ta dotycząca nadania imienia swojemu dziecku.  I choć nazwanie domeny/bloga/ strony/itp. niesie z sobą mniejszą “wagę” odpowiedzialności, a przynajmniej łatwiej jest zmienić taką nazwę, niż imię dziecka w USC, to i tak decyzja pod tytułem “jaka nazwa dla bloga będzie najbardziej odpowiednia?” to nie było dla mnie, cytując pewien polski kabaret: “takie hop siup, ani takie hip hop, ani nawet hula-hop”.

Od kilku lat w wirtualnym świecie mamy do czynienia z totalnym ilościowym wariactwem: mnogość wszystkiego o wszystkim. Jedynym wyjściem, jeżeli chce się do tegoż uniwersum dołączyć, jest pisanie: samodzielne/ o tym, co naprawdę nam w duszy gra. Obronić się można tylko oryginalnością naszego DNA przełożonego na litery, obrazy, dźwięki, etc. Wtedy, nawet jeżeli nie trafimy do jakichś szaleńczo dużych grup docelowych, to i tak będziemy mogli być z siebie dumni. Bo będzie to nasze, nie-odtwórcze, bo będzie PRAWDZIWE.  Jak już uświadomimy sobie ten fakt, to nazwa bloga, strony czy innego medium powinna zwyczajnie podążyć za tym, co w naszej duszy wybrzmiewa. I już! I mamy to!

Jak dotarłam do tego, co dźwięczy w mojej akurat duszy?

Cofnijmy się w czasie o kilkanaście miesięcy. Jest wieczór, zimowy. Luty chyba. Przede mną sterty zapisków na kartkach papieru, luźnych myśli, słów- kluczy. W dłoniach kubek z herbatą typu earl grey. W głowie głosy – muszę to przelać w większe formy, w formy rozbudowane. Połączyć małe strumienie myśli w jeden większy. Żeby ze słowem pracować, obcować i nie przestawać. Bo przyjemność to sprawia zwyczajnie.  I rozwija.I między łykami herbaty dochodzą wspomnienia tego, co już tworzone kiedyś przeze mnie było: a to recenzja filmowa, a to wrażenia po przesłuchaniu płyty, a to motoryzacyjny blog. Wszystko radość generowało. A tu by się jeszcze teraz chciało o ludziach cudownych, spotkanych gdzieś na życiowych ścieżkach wspomnieć. Bo poczucie jest silne, że warto. Żeby wiedza o nich szła w świat. I śmiesznych historii trochę w głowie czeka na opowiedzenie. I tak się nakłada tego coraz więcej i więcej z każdą sekundą, kolejne wagony doczepiają się do lokomotywy pomysłów, aż w końcu dochodzę do wniosku, który chyba nawet na głos wypowiadam:  toż tu nie ma logiki!  W znaczeniu jednej  spójnej linii bazowej. Jest chaos, pozornie sensu brak, tematyka niejednoznaczna. Więc umysł mój łapie się tego braku sensu i przetwarza go na słowo nonsens. Potem w nanosekundzie do słowa nonsens dołącza słowo “czysty”, bo samo słowo nonsens zwyczajnie mi nie wystarcza i nie wiedzieć kiedy, bum(!),  pojawia się nazwa dla bloga. Herbata stygnie a ja myślę: “genialnie – pod takim szyldem można pisać o wszystkim i niczego nie trzeba klasyfikować i z niczego nie trzeba się tłumaczyć”.  Nazwa to całkiem logiczna dla nie-logicznego (w znaczeniu spójności tematyki) materiału. Eureka! – powiedziałby Archimedes. Ja zaś tamtego dnia, dopijając zimną już całkiem herbatę, rzekłam sobie wtedy po cichu pod nosem: paradoks. Bo bardzo lubię to słowo.

H.

O Hawranie.

Odmiana przez przypadki. Nieodzowny element “do przejścia” gdzieś w okolicach czwartej klasy podstawówki.  Mianownik, dopełniacz, celownik
i tak aż do wołacza. Gdzieś po drodze jest on – miejscownik. “O kim?”,   “o czym?” – to pytania, na które według reguł języka polskiego odpowiada.  Nie przez “przypadek” tę oto formę rzeczownika wyróżniłam w osobnym zdaniu. Tytuł wpisu bowiem miejscownikiem jest właśnie. Bo “o Hawranie” będzie tu mowa. Czym(kim)kolwiek Hawran okaże się być pod koniec tego tekstu.

Zapewne, przedzierając się w różnych celach przez meandry Internetu, natrafiliście nie raz i nie dwa nawet na sekcje zwane, w zależności od witryny: o mnie/about/ o nas/ kim jesteśmy i tak dalej. Ten bazowy wpis to taka właśnie sekcja dla tego bloga.

Bo “o Hawranie” to tak naprawdę “o mnie”.

Do sedna więc! O co chodzi z tym Hawranem?

Geneza

Dawno dawno temu… Albo dobra… to nie bajka, więcej konkretów.             11 lat temu, w jeden z piękniejszych pogodowo dni września, pod sekretariatem wrocławskiego Instyutu Socjologii spotyka się dwójka przyszłych studentów i zarazem bohaterów akcji, która opisana zostanie w kolejnych kilku zdaniach. Bohater numer jeden to ja we własnej, o 11 lat młodszej niż teraz, osobie. Bohater numer dwa to aktualnie mój serdeczny przyjaciel, a wtedy po prostu nowo poznany człowiek. Stoją pod rzeczonym sekretariatem i usiłują, początkowo na własną rękę, ustalić, wpatrując się w miliardy kartek na drzwiach, czy to na pewno tu składa się papiery, czy mają wszystkie dokumenty, itp. Takie nabieranie wprawy przed instytucją dziekanatu, z którą przyjdzie im się zmierzyć w życiu nieco później. W pewnym momencie bohater numer dwa, nadajmy mu dla ułatwienia już teraz imię (swoją drogą zgodne z prawdą): Krzyś, po chwili dzielonej ciszy, zbiera się na odwagę i zagaja rozmowę. Wie bowiem, jako przyszły socjolog, że połączone siły i wymiana informacji w grupie może doprowadzić nas do umocnienia naszych indywidualnych pozycji na polu formalno-biurokratycznej bitwy o złożenie wszystkiego co potrzeba w wyznaczonym terminie. Wygranie tej bitwy jest ważne, wiedzą to oboje. Bo co to będzie, jeśli okaże się, że coś nie tak, że data przekroczona, że stempelka brakuje, że nas z listy przyjętych skreślą, bo nie mamy jednego świstka. Co wtedy z kaucją zapłaconą już za wynajem mieszkania od października? Po dość konkretnej i szybkiej naradzie w temacie papierów (jak to na dwójkę inteligentnych ludzi przystało), Krzyś, zmienia nagle i zaskakująco kurs dyskusji i rzecze do mnie takie oto słowa: “wiesz, tak w ogóle to kojarzysz mi się z wyglądu i nazwiska zebranych razem  z Hawrankiem, z bajki Maurycy i Hawranek, będziesz więc dla mnie od dziś Hawrankiem właśnie”. Koniec cytatu. Lekko zadziwiona, ale tylko lekko, przyjmuję owo skojarzenie z uśmiechem i próbuje sobie w tym samym momencie usilnie przypomnieć jak wyglądał Hawranek i czy Krzyś mnie przypadkiem nie obraża. Kojarzę w tamtej chwili bezsprzecznie tylko jeden fakt – że to Maurycy był w tym bajkowym składzie bardziej rozgarnięty. Ale pseudonim tak mi się podoba, że w ogóle mi to nie przeszkadza. I tak to “Hawranek” w sekundzie jako pseudo lgnie do mnie i zostaje, a w przeciągu kolejnych kilku lat  ludzka skłonność do skracania sobie nazw sprawia, że dwie ostatnie literki przepadają jak kamień w wodę i w finalnym rozrachunku zostaje Hawran.

Kilka lat później, w czasach już studenckich, (tak, tak, wrześniowe składanie dokumentów zakończyło się dla nas happy endem), gdy doba mieściła jakimś cudem więcej aktywności, sen nie był potrzebny, a energia organizmu odnawiała się efektywniej niźli ta z wiatraków, które widzicie przy autostradach, słyszę ja sobie, w pewnych okolicznościach, które jak przez mgłę pamiętam, zdanie, które dla odmiany pamiętam bardzo dobrze: “Skąd Ty, dziewczyno, bierzesz tyle mocy? Ktoś Ci ją generuje w środku! Weź to zbadaj, opatentuj i napisz książkę pod tytułem: “Ja i mój wewnętrzny Hawran”.

I bach! Pojawia się Hawran wewnętrzny. GENERATOR MOCY. Ewoluowanie Hawrana następuje. Swoją drogą spróbujcie szybko wypowiedzieć “ewoluowanie Hawrana” – to prawie tak trudne jak “stół z powyłamywanymi nogami”.

O kim? O czym? – pyta miejscownik z początku tekstu, do którego teraz, jakże płynnie, powracamy. O człowieku podobnym do bajkowego Hawranka i o jego energii można by odpowiedzieć patrząc na to, co mamy w tekście powyżej. Można by na tym poprzestać. Tyle o tym rzec. Wszak tak naprawdę eksplorować Hawrana i jego tok myślenia będziecie z każdym kolejnym wpisem. Oczywiście pod warunkiem, że tu mną zostaniecie. Jednakowoż tytuł posta i jego rozwinięcie w tych tylko akapitach powyżej jakoś spokoju mi nie daje, czuję wewnętrzny mus dodania choćby paru jeszcze szczegółów. Wszak to on-Hawran, jest inspiracją do powstania tego bloga. Zasługuje więc na to.

Ta porcja wiedzy “o” pojawić się może tylko w jedynej słusznej dla mnie formie – potoków myśli (krótkich, urywanych, często abstrakcyjnych form pojawiających się spontanicznie w mojej głowie). Dlaczego tak?  Z prostej przyczyny – ja(Hawran) myślę w większości “potokami”. Można dzięki nim, jak już je wypowiecie lub przelejecie na papier, łączyć, na przykład w jednym zdaniu, totalnie różne dziedziny. Polecam spróbować każdemu.

Potoki vol.1  czas start!

Hawran lubi: żelki jogurtowe/ śpiewać w aucie/ robić niespodzianki/ żółte tulipany/ rymować/ Rudolfa Heinza z kryminałów Mariusza Czubaja/ słowo “melepeta”.

Hawran nie lubi : ludzi, którzy są melepetami/ gdy nie działa biletomat w autobusie/ gdy ktoś nie odpowiada na wiadomości/ spóźnialskich w kinie/ arbuza.

Hawran kocha: mocno. Tyle o tym.

Hawran ceni: ludzi z pasją. Pasjami.

Hawrana można ucieszyć: paczką rzeczonych wyżej żelków i wspólnym pójściem na plac zabaw, gdzie są huśtawki.

Hawrana nie można: uchwycić do końca, bo w życiu ważne jest to, by zawsze pozostawić lekki niedosyt.

Z tym niedosytem i mam nadzieję apetytem na więcej Was zostawiam.

Z wyrazami szacunku,

H.

p.s. Czy zastanawialiście się kiedyś jak duże znaczenie ma interpunkcja? Do mnie właśnie doszło, że gdybym w tytule wpisu zamiast kropki postawiła wykrzyknik, czytający mógłby spodziewać się na przykład Ody do Hawrana. Wołacz zamiast miejscownika mógłby być wtedy bohaterem..

p.s. 2 Obrazkowy bonus! Poniżej załączam “zewnętrzną” formę Hawrana, czy też jeśli wolicie “Hawrana w formie” – bo jak jest treść to i forma być musi! I żebyście wiedzieli kto do Was pisze.